Dzień 11 - spacerkiem na Nordkapp i jeszcze kawałek dalej
Dokładnie w połowie naszego urlopu, w jedenastym dniu poniewierki budzimy się o rzut kamieniem od celu tej całej podróży. Na Nordkapp zostało nam trochę powyżej 25 kilometrów i prawdę mówiąc już poprzedniego wieczora trochę kusiło nas żeby wybrać się tam jeszcze w nocy. Dlaczego w "nocy"? Przede wszystkich chyba dla klimatu - w sumie fajnie byłoby podziwiać niezachodzące w nocy słońce stojąc na krawędzi naszego kontynentu. Dodatkowo, jak już wcześniej wspominałem, bodajże od drugiej w nocy można prześlizgnąć się za darmo przez bramki prowadzące na parkingi na przylądku i jak było w nocy słychać wielu zmotoryzowanych turystów z tej okazji korzystało. Niestety, cały dzień w trasie tak nam dał w kość, że nie mieliśmy zupełnie motywacji żeby jeszcze w nocy pakować się na motocykl. Zwłaszcza, że temperatura trzymała się w okolicach 5 stopni, a do tego cały czas wiał mocny wiatr, który nie dawał nam spokoju przez cały dzień. Nordkapp musiał więc zaczekać do rana - kiedy w końcu skończyliśmy śniadanie, wypiliśmy kawę i wybraliśmy odpowiednie na tę świąteczną okazję ciuszki mogliśmy ruszyć w najkrótszą
trasę tego urlopu.
Wyjazd na Przylądek Północny to znowu trasa przez księżyc - z kempingu ruszyliśmy chwilę przed 11:00 więc nie widać jeszcze wzmożonego ruchu turystów. Widoki podobne do tych które towarzyszyły nam dnia poprzedniego - puste drogi, roślinność do kostek, renifery przeskakujące od czasu do czasu przed nosem Prosiaka, i morze gdzieś na horyzoncie. Trasa kończy się długim prostym odcinkiem prowadzącym na Nordkapp, a właściwie pod bramki poboru opłat, bo wjazd na przylądek w ciągu dnia jest oczywiście płatny. Szczegółowy cennik i godziny otwarcia atrakcji można znaleźć
tutaj. Generalnie są dwie opcje:
- 270 NOK/osobę - bilet ważny 24 godziny, pełny dostęp do wszystkich atrakcji i możliwość wielokrotnego wjazdu,
- 180 NOK/osobę - bilet na 12 godzin, jednorazowy wjazd i ograniczony dostęp do atrakcji.
Oczywiście obsługa na bramkach sprzedaje turystom od razu ten droższy bilet nie wspominając nawet o tańszej opcji. Mnie udało się gdzieś wcześniej w necie przeczytać o tej tańszej opcji i zastanawiałem się czy trochę nie zaoszczędzić wybierając te tańsze bilety. Pytanie co to są te dodatkowe atrakcje i czy warto do nich dopłacić ok. 45zł/osobę? Generalnie bileterzy przedstawiają to tak, że płacąc więcej uzyskuje się dostęp do tzw. THE NORTH CAPE HALL - dużego budynku, w którym mieszczą się restauracje, sklepik z pamiątkami, toalety, kino i ekspozycje muzealne, sugerując że nie jest to dostępne w przypadku tańszego biletu. Można mieć więc obawy czy nie warto dopłacić do biletu żeby przynajmniej ogrzać się i zjeść coś na ciepło. Nie warto, bo jak dobrze się przyjrzeć informacjom na stronie, to tak naprawdę tańszy bilet nie obejmuje tylko wstępu do kina i części z wystawami historycznymi. Prawdę mówiąc, wtedy na Nordkapie jeszcze tego nie wiedziałem i też myślałem, że tańszy bilet nie obejmuje Cape Hall. Nie będąc pewny czy warto dopłacać, próbowałem zasięgnąć języka na kempingu - jedna z obsługujących recepcję dziewczyn odradziła nam dopłacanie sugerując, że i z tańszym biletem wszystko zobaczymy, bo po minięciu bramek nikt tych biletów nigdzie nie sprawdza. Tak się zastanawiam, czy poradę tę zawdzięczamy temu, że jak się później okazało recepcjonistka była Polką?
Właściwie z tymi biletami to trochę niejasna spawa, bo na stronie WWW można znaleźć informację, że rowerzyści i turyści piesi mogą wejść na przylądek za darmo - zastanawiam się czy oni też nie mogą wejść na salę kinową, czy dostają jakiś kwitek na darmowe wejście.
Wracając do tematu i kasy przy bramkach wjazdowych - pomimo starań biletera, który za wszelką cenę chciał nam wcisnąć opcję full-wypas kupiliśmy tańszy bilet i nie zawracając sobie głowy Cape Hall, już po chwili cieszyliśmy się widokiem jednego z najbardziej znanych globusów świata.
Pod globusem byliśmy dobrze przed południem, a już zaczynało się robić tłoczno - trzeba było uzbroić się w cierpliwość żeby zrobić sobie jakąś przyzwoitą "słit-focie". W pewnym momencie zrobiło się jednak na tyle luźno, że do fotki postanowiliśmy zaprosić również Prosiaka - w końcu to on odwalił największą robotę żebyśmy mogli się tu znaleźć.
Chociaż wcześniej wielokrotnie, nawet na forum, powtarzałem, że Nordkapp to komercja i nie czuję większej potrzeby żeby robić te tysiące kilometrów żeby tu dotrzeć, to muszę przyznać że stojąc pod tym globusem trochę inaczej to postrzegam. Nie da się ukryć, że komercja jest tu zdecydowanie obecna. Wystarczy spojrzeć na parking pełny autobusów z których wylewają się tłumy turystów "zdobywających" Nordkapp.
Mimo wszystko trudno pozbyć się wrażenia, że stoimy właśnie na końcu "Świata" i tutaj nasza podróż się kończy bo dalej jechać się już nie da. W naszym przewodniku po Norwegii można znaleźć cytat XVII-wiecznego podróżnika Francesco Negri, który doskonale oddaje to co teraz czujemy:
Oto stoję na przylądku Północnym - najdalszym punkcie Finmarku na krawędzi świata. Tutaj świat się kończy, tak jak i moja ciekawość i teraz, da Bóg powrócę do domu...
Co prawda Negri podróżował na piechotę, a my ułatwiliśmy sobie zadanie dosiadając motocykla ale refleksje jakby podobne. Co dalej? Czy teraz jakakolwiek inna wycieczka może być jeszcze interesująca?
Pożyjemy, zobaczymy póki co nie zaprzątamy sobie tym głowy, bo trzeba wykorzystać sprzyjającą aurę i pokręcić się po okolicy chłonąc klimat tego miejsca. Na fotkach tego nie widać ale sprzyjająca aura w tym przypadku oznacza 7 stopni na plusie i przebijające się od czasu do czasu słońce. Niestety od rana towarzyszy nam porywisty wiatr i odczuwalna temperatura jest zdecydowanie niższa. Normalnie zima
- bez chust na głowach i rękawic trudno byłoby wytrzymać 15 minut na tej skale.
Mimo ciepłych motocyklowych ciuchów, spacerując i robiąc tony lansiarskich fotek na facebooka, dość szybko przemroziliśmy 4-litery na tyle żeby zacząć myśleć o odwrocie z Nordkappu i realizacji kolejnego punktu dzisiejszego planu dnia. Co nam jeszcze chodziło po głowach? Widzicie ten mały cypelek na fotce powyżej? Niby niepozorny kawałek lądu, ale jak się dobrze przyjrzeć mapie to Nordkapp przy nim zostaje daleko z tyłu
. Tak, to właśnie tam jest prawdziwy koniec Europy, a nie tu gdzie teraz stoimy. Oczywiście nie bylibyśmy sobą gdybyśmy mogli tę sytuację tak zostawić.
Wygląda na to, że czeka nas kolejny atak (już trzeci w tym tygodniu
na najbardziej wysunięty punkt Europy.
Oczywiście taka ekspedycja wymaga odpowiednich przygotowań, więc nie pozostaje nic innego jak odwiedzić CAPE HALL. Oczywiście wstępny plan poświęcenia "chwili" na rozgrzanie się i przekąszenie małego co nieco musiał zostać zmodyfikowany, bo zaraz przy wejściu znajdował się duży sklep z pamiątkami. Do tego okazało się, tak jak zapewniała nas pani z recepcji kempingu, że nawet bez biletu można zajrzeć w każdy kąt centrum z czego oczywiście skorzystaliśmy. Wstąpiliśmy nawet do kina, gdzie wyświetlany jest 15-minutowy, panoramiczny film o życiu w tym rejonie w różnych porach roku. Film robi wrażenie, szczególnie sceny przedstawiające zimę - naprawdę należy się wielki szacunek ludziom, którzy potrafią żyć w tym surowym klimacie przez cały rok.
Po rozgrzewającej dawce zwiedzania trzeba było jeszcze uzupełnić stracone kalorie - w takim przypadku oczywiście zawsze można liczyć na renifery. Szczery uśmiech na twarzy Moniki uwieczniony na kolejnej fotce pokazuje jaką wielką miłością darzy ona te zwierzaki.
Nie wyobrażam sobie żeby zupka dnia na łososiu i hamburger z renifera mogły smakować lepiej w jakimś innym miejscu - widok na globus i Morze Północne dodaje wyjątkowego smaku. Nawet rachunek opiewający na 390NOK za dwie osoby nie może zepsuć doświadczanych podczas konsumpcji doznań smakowych.
Rozgrzani i posileni gotowi jesteśmy pożegnać się z Nordkappem i ruszyć w drogę powrotną.
W drodze powrotnej Prosiak nie maił okazji nawet specjalnie się rozgrzać, bo jazdy było tyle co nic. Gdyby nie renifery, które zatrzymywały nas próbując dowiedzieć się czy nie widzieliśmy kolegi ze stada, kręcącego się ostatnio koło kuchni na Nordkapp jazdy byłoby może z 5 minut.
Kolegi oczywiście nie widzieliśmy, a po 10 minutach staliśmy na parkingu przy którym zaczynał się szlak na
Knivskjellodden. Knivskjellodden to najbardziej na północ wysunięty punkt na cyplu, który widzieliśmy z Przylądka Północnego. To miejsce leży o jakieś 1,2 kilometra dalej na północ niż oblegany przez turystów Nordkapp. Ponieważ jednak nie można dojechać tam autobusem, to nie zdobyło ono takiej popularności jak sam Nordkapp i tylko drobny procent turystów zdaje sobie sprawę z jego istnienia. Żeby dotrzeć na Knivskjellodden trzeba pokonać piechotą około dziewięciu kilometrów w jedną stronę, a potem wrócić tym samym szlakiem, który przebiega mniej więcej tak jak czerwona linia na poniższej mapce.
Według przewodników na przejście tego szlaku trzeba zarezerwować sobie około 7 godzin. Prawdę mówiąc wydawało mi się że te 18 kilometrów powinno udać się zrobić trochę szybciej zwłaszcza, że szlak miał prowadzić głównie po równym terenie. Zrzucając motocyklowe ciuchy i przebierając się w coś bardziej wygodnego zakładaliśmy naiwnie, że po czterech godzinkach będziemy z powrotem na parkingu. Początek trasy zapowiadał całkiem przyjemny spacerek,chociaż cały czas mocno wiało, a temperatura nie przekraczała dziesięciu stopni. Rękawice i motocyklowe podpinki pod wiatrówkami sprawdzały się jednak znakomicie więc dziarsko maszerowaliśmy przed siebie.
Tak sobie maszerowaliśmy i maszerowaliśmy, a końca trasy jakoś nie było widać. Dość wygodna na początku ścieżka po jakiś czasie zmieniła się w kamienisty dający solidny wycisk naszym niemłodym już przecież kolanom.
Po dwóch godzinach skakania po kamieniach poczuliśmy w końcu pewną ulgę kiedy w końcu, tym razem z trochę innej perspektywy, ukazał nam się ponownie Przylądek Północny. Znaczyło, to że jesteśmy już blisko, a przynajmniej tak nam się wydawało.
Rzeczywiście byliśmy blisko, ale ostatni odcinek był jeszcze gorszy niż to co mieliśmy za sobą. Szlak był wyjątkowo kiepsko oznaczony i trzeba było często szukać drogi, przeskakując albo omijając jakieś skalne rozpadliny którymi usiane było to surowe wybrzeże. Okazało się, że pokonanie tego relatywnie krótkiego odcinka wybrzeża zajęło nam kolejną godzinę. W końcu jednak, kiedy już naprawdę mieliśmy dość tej wycieczki i zaczęliśmy przeklinać chwilę w której wpadliśmy na jej pomysł, zobaczyliśmy niewielką betonową piramidę z napisem "EUROPAS NORDLIGSTE PUNKT".
Wiatr nas prawie przewracał, byliśmy wykończeni i przemarznięci ale w tej jednej chwili to wszystko przestało mieć znaczenie. Trudno opisać odczucia które nam towarzyszyły, ale teraz naprawdę poczuliśmy się jak zdobywcy północy, a Nordkapp, który jeszcze niedawno był dla nas szczytem marzeń i wyzwaniem zrobił się z tej perspektywy wyjątkowo mały i niepozorny.
Poza betonowym cokołem na Knivskjellodden można znaleźć też skrzynkę w której znajduje się książka z rejestrem "zdobywców północy". Dumni z wyczynu wpisujemy się oczywiście na listę - podobno później na jednym z kempingów w okolicy można, oczywiście za drobną opłatą, uzyskać odpowiedni certyfikat na papierze. My z tej możliwości nie skorzystaliśmy, bo i po co? I tak nikt nie uwierzy, że tu byliśmy.
"Podniecenie zdobywcy" szybko mija, a wiatr i temperatura przypomina, że czeka nas jeszcze kawał drogi powrotnej. Ponieważ czas ucieka, to świętowanie i cygaro zwycięzcy trzeba odłożyć na później- teraz możemy pozwolić sobie co najwyżej na przegryzienie ostatniego kabanosa z prowiantu, który mieliśmy w plecaku, ostatnią pamiątkową fotkę i czas ruszać w drogę powrotną.
Na parking wracamy tym samym szlakiem, a ponieważ teraz już nic nas nie motywuje to droga ucieka jakby zdecydowanie wolniej. Jedyną atrakcją, która na chwilę odwróciła nasze myśli od tego ile jeszcze kilometrów zostało przed nami, było stado reniferów pasące się przy jednym z mijanych jeziorek. Monika pasjonatka reniferów w postaci wszelakiej, tak się zaabsorbowała podchodzeniem tych jakże pożytecznych zwierzaków, że przez chwilę zapomniała nawet o kontuzji kolana, która odnowiła się jej na tym kamienistym szlaku. Kiedy w końcu dotarliśmy na parking, na którym zostawiliśmy Prosiaka na zegarkach była już prawie 21:00. Zamiast zakładanych czterech godzin wycieczka zajęła nam w sumie prawie sześć. Narzuciliśmy sobie dość duże tempo, a i tak zeszło nam trzy godziny tam, jakieś pół godzinki na fotki na miejscu i dwie i pół godziny powrotu. Tak więc w tym przypadku przewodniki nie kłamią - warto zarezerwować sobie na wycieczkę jakieś 7 godzin i wtedy można pozwolić sobie na bardziej spacerowe tempo, a nawet zafundować jakiś piknik po drodze. Oczywiście o ile ktoś lubi pikniki w takich warunkach pogodowych.
Wracając do motocykli - jak dobrze pamiętam, to termometr Prosiaka czekającego na parkingu pokazywał jakieś 4 stopnie, wiec bez zwłoki wskoczyliśmy z powrotem w motocyklowe ciuchy i szczękając zębami szybko zjechaliśmy na dół do miasteczka Honningsv?g w którym była szansa znaleźć jeszcze jakiś otwarty o tej porze sklep. Rzutem na taśmę zdążyliśmy tuż przed zamknięciem do marketu sieci REMA 1000 - BRAWO MY
- gorąca kolacja i jutrzejsze śniadanie było uratowane.
cdn...