Jeszcze raz Bieszczady
: 14 sierpnia 2014, 14:07
Witam wszystkich,
Na forum już było parę razy o turystyce w Bieszczady nawet ostatnio a ja chciałbym napisać o naszym wypadzie w te piękne góry. Było to w ostatni weekend, który był nie zapomniany i przede wszystkim był jednym z najlepszych jakie ostatnio przeżyłem.
Jakieś dwadzieścia kilka lat temu jeszcze za czasów MZki (motocykl niemiecki NRD z czasów socjalizmu jakby ktos nie wiedział ;P) kiedy robiłem swoje pierwsze kilometry na prawdziwym motocyklu a nie motorowerze, z kumplem gadaliśmy, że kiedys pojedziemy zrobić na moto Dużą i Małą pętlę bieszczadzką. Jak z wieloma sprawami wtedy na gadaniu się skończyło. Potem straciliśmy na wiele lat kontakt a w zeszłym roku w końcu postanowiłem, że warto spróbować odgrzebać dawna dobrą znajomość. Jako, że najlepszym miejscem na inwigilację jest głębia netu szybko namierzyłem mojego zaginionego kumpla i ze zdziwieniem stwierdziłem oglądając jego zdjęcia na fejsie, że ma dokładnie taki sam motocykl jak ja. Niezły przypadek stwierdziłem i zacząłem go bombardować postami, aż się odezwał. I tak od zeszłego roku jeździmy razem na motocyklac. Zaplanowaliśmy w tym roku, że jednak musimy pojechać w końcu w te Bieszczady bo ani ja ani on nie byliśmy tam. Termin wyznaczyliśmy na 9 sierpnia, Dychul bo to o nim mowa był na urlopie a ja miałem startować po pracy, umówiliśmy się na trasie po 14. W piątek od 4 praktycznie nie spałem bo słyszałem jak pada deszcz. Lekka paranoja biorąc pod uwagę, że od 4 tygodni w Polsce mamy Grecję a tu akurat w tak wiekopomnym dniu pada od rana deszcz. Jednak jak wstałem o 5.30 deszcz nie padał. Zapakowałem torbę na ramię, odpaliłem moto i ruszyłem do pracy. W połowie drogi zaczęło padać a jak dojechałem na miejsce spodnie miałem mokre do kolan. Jako, że przezorność to moje drugie imię, właściwe spodnie motocyklowe leżały suche od czwartku w pracy razem z butami )) Cały dzień w robocie deszcze padał z małymi przerwami. W związku z tym mój kolega z pracy wymyślił, że można owinąć streczem (taka folia) nogi to przynajmniej będę suchy. Tak też zrobiliśmy, torba poszła do wielkiego worka na śmiecie, wszystko zapakowane, zamocowane i w drogę. Wyglądałem z tym streczem do kolan jak kanapka śniadaniowa na dworcu, ale grunt to suchość na moto Jak dojechałem na miejsce spotkania okazało się, że droga jest sucha i nawet świeci słońce i to coraz mocniej. Z bananami na twarzy wyruszyliśmy na podbój Bieszczad. Na drodze do Radomia trochę pocisnęliśmy bo to dwupasmówka, potem w Radomiu zaczęły się korki, słońce świeciło coraz mocniej, pot lał się po dupie a od kolan w dół (pod streczem) zaczynały robić się szaszłyki. Na wiadukcie zakorkowanym jak jabol, kumplowi zabrakło prądu w moto. Zjazd z wiaduktu na boczną drogę i szperanie w elektryce, okazało się, że to tylko poluzowany przewód od akumulatora. Oczywiście trzeba było rozkuć się z całego majdanu na grzbietach bo zaczynało się robić pod skórami jak w saunie po 3 godzinach dorzucania węgla. Po przykręceniu przyszła kolej na odpalanie z pychu. Najgorzej było z przyczepnością bo droga była zapiaszczona, kiedy już zaczęlismy tracić wszelkie nadzieje i przede wszystkim siły moto wreszcie zapaliło. Szybkie ubieranie i nagle gdzie są okulary? Wojtek za chwile znalazł je na drodze, niestety nie w jednym kawałku w związku z tym z częściowo zamglona panoramą pojechał dalej
Trasa była super, deszcz praktycznie nie padał oprócz kawałka mżawki. 100 kilometrów od miejsca docelowego byliśmy ok 20.00, Wojtek zadzwonił do właściciela pola, że będziemy późno i żeby nie zamykał bramy, na co usłyszał,
że to camping motocyklowy i tu sie nie zamyka i można przyjechać kiedy się dojedzie. Co było już bardzo pozytywnym znakiem. Spokojnie zaczęliśmy odliczać kilometry, które odliczaliśmy jeszcze ponad 4 godziny. Tak dokładnie ostatnie 100 kilosów jechaliśmy aż tyle czasu. Górska droga + nieznany teren + mgła jak w horrorze klasy C = bieszczadzka masakra piłą mechaniczną Czegos takiego jeszcze nie przeżyłem w życiu, prawie nic nie było widać, jechaliśmy tylko dzięki GPSowi, który całe szczęście miałem zamontowany na kierownicy. Gdyby nie on spalibyśmy gdzieś w rowie, bo nigdzie byśmy nie dojechali. O 1.00 dotarliśmy na miejsce gdzie, czekał na nas Marek "Włóczykij" czyli właściciel i pomysłodawca nieprawdopodobnego miejsca w Bieszczadach - Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej, dostaliśmy na wjeździe podkładki pod nóżki motocykli a przy ognisku czekały na nas kiełbaski, boczek i karkówka i do wyboru, kawa, herbata lub browar. Zapłata za comping nie była najważniejsza, można było rozliczyć się przed samym wyjazdem, za kawę czy herbatę można było zapłacic co łaska do słoika albo nie jak kto wolał. Podobnie z mięsiwem i sałatkami na ognisku. Zjedliśmy, rozbilismy namiot i padlismy na ryje. Rano dopiero obejrzeliśmy z bliska jak wygląda to miejsce. Dla motocyklistów są trzy opcje zakwaterowania, pokoje w domu, wiaty w których parkuje się motocykle i po drabinie wchodzi na poddasze gdzie można spać (tak jak kiedyś było w stajniach przy drogach) lub zwyczajnie pod namiotem. Otwarta wiata słuzy jako stołówka i barek, tam są podawane co rano śniadania w formie szwedziego stołu. Prosto, smacznie i domowo i wszyscy razem po prostu zajebiście. Marek po śniadaniu pokazał nam na mapie gdzie warto pojechać i co zobaczyć i ruszyliśmy. Nie będę tu juz streszczał tego co widzieliśmy bo to jest w przewodnikach, powiem tylko, że cały dzień jeździliśmy po Bieszczadach, po serpentynach i totalnych obesranych drogach w sensie, ze słabej jakości , byliśmy na tamie na Solinie do której dojście wygląda jak Krupówki (stragany, stragany, stragany...) a tłumy ludzi przyprawiają o atak serca połączony z bólem kiszki. Pod wieczór wróciliśmy do Przystani. posiedzieliśmy przy ognisku, zjedlismy i padliśmy na ryje ze zmęczenia mimo doborowego towarzystwa. Niedziela upłynęła pod znakiem powrotu, wyjazd o 10.30 dojazd o 19.00 z dłuższą przerwą na stacji z okazji oberwania chmury.
Podsumowując tą przydługą opowieść. Ten weekend był wyjątkowy z paru względów, po pierwsze wreszcie zrobiliśmy to co planowaliśmy ponad 20 lat temu, po drugie wycieczka była nieprawdopodobnie ładująca akumulatory
chociaż mocno skatowała nam dupy (1100 kilometrów w 3 dni w siodłach) a po trzecie i to najważniejsze chyba, że spotkaliśmy Marka "Włóczykija", człowieka który swoja pasje realizuje konsekwentnie mimo trudności natury
materialnej. Kocha góry i motocykle i stworzył nieprawdopodobnie klimatyczne miejsce w którym nie tylko wierzy się i ufa ludziom bez zastrzeżeń ale będąc tam czujesz się jak u siebie czyli spokojnie, pewnie i bezpiecznie.
Zgromadził wokół siebie ludzi którzy mu pomagają i są tak samo przyjaźni, ale jak mozna nie przyciągnąć innych skoro wysyła się tak pozytywną energię.
Powiem Wam szczerze, dla takich chwil warto żyć bo właśnie takie chwile i tacy spotykani ludzie dają wiarę, że nie jest tak źle w tym dziwnym kraju i świecie i że po prostu warto...
Poniżej link do zdjęć, nie jestem miszczem zdjęć i nie pasjonuję się nimi, zazwyczaj w ogóle ich nie robię, ale tym razem odstąpiłem od reguły bo naprawdę było by głupotą nie zrobienie ich. To są wszystkie zdjęcia moje i Wojtka "Dychula", więc mogą się powtarzać, ale nie będę ich segregował i wybierał, macie wszystko tak jak było ))
https://plus.google.com/photos/11645095 ... 5uv06ShxAE
Mam nadzieję, że Was nie zanudziłem.
Pozdrawiam i lewa w górę
PS. Tylu motocyklistów ilu spotkaliśmy na drogach w Bieszczadach dawno nie widziałem, lewa ręka mnie juz bolała od machania
Na forum już było parę razy o turystyce w Bieszczady nawet ostatnio a ja chciałbym napisać o naszym wypadzie w te piękne góry. Było to w ostatni weekend, który był nie zapomniany i przede wszystkim był jednym z najlepszych jakie ostatnio przeżyłem.
Jakieś dwadzieścia kilka lat temu jeszcze za czasów MZki (motocykl niemiecki NRD z czasów socjalizmu jakby ktos nie wiedział ;P) kiedy robiłem swoje pierwsze kilometry na prawdziwym motocyklu a nie motorowerze, z kumplem gadaliśmy, że kiedys pojedziemy zrobić na moto Dużą i Małą pętlę bieszczadzką. Jak z wieloma sprawami wtedy na gadaniu się skończyło. Potem straciliśmy na wiele lat kontakt a w zeszłym roku w końcu postanowiłem, że warto spróbować odgrzebać dawna dobrą znajomość. Jako, że najlepszym miejscem na inwigilację jest głębia netu szybko namierzyłem mojego zaginionego kumpla i ze zdziwieniem stwierdziłem oglądając jego zdjęcia na fejsie, że ma dokładnie taki sam motocykl jak ja. Niezły przypadek stwierdziłem i zacząłem go bombardować postami, aż się odezwał. I tak od zeszłego roku jeździmy razem na motocyklac. Zaplanowaliśmy w tym roku, że jednak musimy pojechać w końcu w te Bieszczady bo ani ja ani on nie byliśmy tam. Termin wyznaczyliśmy na 9 sierpnia, Dychul bo to o nim mowa był na urlopie a ja miałem startować po pracy, umówiliśmy się na trasie po 14. W piątek od 4 praktycznie nie spałem bo słyszałem jak pada deszcz. Lekka paranoja biorąc pod uwagę, że od 4 tygodni w Polsce mamy Grecję a tu akurat w tak wiekopomnym dniu pada od rana deszcz. Jednak jak wstałem o 5.30 deszcz nie padał. Zapakowałem torbę na ramię, odpaliłem moto i ruszyłem do pracy. W połowie drogi zaczęło padać a jak dojechałem na miejsce spodnie miałem mokre do kolan. Jako, że przezorność to moje drugie imię, właściwe spodnie motocyklowe leżały suche od czwartku w pracy razem z butami )) Cały dzień w robocie deszcze padał z małymi przerwami. W związku z tym mój kolega z pracy wymyślił, że można owinąć streczem (taka folia) nogi to przynajmniej będę suchy. Tak też zrobiliśmy, torba poszła do wielkiego worka na śmiecie, wszystko zapakowane, zamocowane i w drogę. Wyglądałem z tym streczem do kolan jak kanapka śniadaniowa na dworcu, ale grunt to suchość na moto Jak dojechałem na miejsce spotkania okazało się, że droga jest sucha i nawet świeci słońce i to coraz mocniej. Z bananami na twarzy wyruszyliśmy na podbój Bieszczad. Na drodze do Radomia trochę pocisnęliśmy bo to dwupasmówka, potem w Radomiu zaczęły się korki, słońce świeciło coraz mocniej, pot lał się po dupie a od kolan w dół (pod streczem) zaczynały robić się szaszłyki. Na wiadukcie zakorkowanym jak jabol, kumplowi zabrakło prądu w moto. Zjazd z wiaduktu na boczną drogę i szperanie w elektryce, okazało się, że to tylko poluzowany przewód od akumulatora. Oczywiście trzeba było rozkuć się z całego majdanu na grzbietach bo zaczynało się robić pod skórami jak w saunie po 3 godzinach dorzucania węgla. Po przykręceniu przyszła kolej na odpalanie z pychu. Najgorzej było z przyczepnością bo droga była zapiaszczona, kiedy już zaczęlismy tracić wszelkie nadzieje i przede wszystkim siły moto wreszcie zapaliło. Szybkie ubieranie i nagle gdzie są okulary? Wojtek za chwile znalazł je na drodze, niestety nie w jednym kawałku w związku z tym z częściowo zamglona panoramą pojechał dalej
Trasa była super, deszcz praktycznie nie padał oprócz kawałka mżawki. 100 kilometrów od miejsca docelowego byliśmy ok 20.00, Wojtek zadzwonił do właściciela pola, że będziemy późno i żeby nie zamykał bramy, na co usłyszał,
że to camping motocyklowy i tu sie nie zamyka i można przyjechać kiedy się dojedzie. Co było już bardzo pozytywnym znakiem. Spokojnie zaczęliśmy odliczać kilometry, które odliczaliśmy jeszcze ponad 4 godziny. Tak dokładnie ostatnie 100 kilosów jechaliśmy aż tyle czasu. Górska droga + nieznany teren + mgła jak w horrorze klasy C = bieszczadzka masakra piłą mechaniczną Czegos takiego jeszcze nie przeżyłem w życiu, prawie nic nie było widać, jechaliśmy tylko dzięki GPSowi, który całe szczęście miałem zamontowany na kierownicy. Gdyby nie on spalibyśmy gdzieś w rowie, bo nigdzie byśmy nie dojechali. O 1.00 dotarliśmy na miejsce gdzie, czekał na nas Marek "Włóczykij" czyli właściciel i pomysłodawca nieprawdopodobnego miejsca w Bieszczadach - Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej, dostaliśmy na wjeździe podkładki pod nóżki motocykli a przy ognisku czekały na nas kiełbaski, boczek i karkówka i do wyboru, kawa, herbata lub browar. Zapłata za comping nie była najważniejsza, można było rozliczyć się przed samym wyjazdem, za kawę czy herbatę można było zapłacic co łaska do słoika albo nie jak kto wolał. Podobnie z mięsiwem i sałatkami na ognisku. Zjedliśmy, rozbilismy namiot i padlismy na ryje. Rano dopiero obejrzeliśmy z bliska jak wygląda to miejsce. Dla motocyklistów są trzy opcje zakwaterowania, pokoje w domu, wiaty w których parkuje się motocykle i po drabinie wchodzi na poddasze gdzie można spać (tak jak kiedyś było w stajniach przy drogach) lub zwyczajnie pod namiotem. Otwarta wiata słuzy jako stołówka i barek, tam są podawane co rano śniadania w formie szwedziego stołu. Prosto, smacznie i domowo i wszyscy razem po prostu zajebiście. Marek po śniadaniu pokazał nam na mapie gdzie warto pojechać i co zobaczyć i ruszyliśmy. Nie będę tu juz streszczał tego co widzieliśmy bo to jest w przewodnikach, powiem tylko, że cały dzień jeździliśmy po Bieszczadach, po serpentynach i totalnych obesranych drogach w sensie, ze słabej jakości , byliśmy na tamie na Solinie do której dojście wygląda jak Krupówki (stragany, stragany, stragany...) a tłumy ludzi przyprawiają o atak serca połączony z bólem kiszki. Pod wieczór wróciliśmy do Przystani. posiedzieliśmy przy ognisku, zjedlismy i padliśmy na ryje ze zmęczenia mimo doborowego towarzystwa. Niedziela upłynęła pod znakiem powrotu, wyjazd o 10.30 dojazd o 19.00 z dłuższą przerwą na stacji z okazji oberwania chmury.
Podsumowując tą przydługą opowieść. Ten weekend był wyjątkowy z paru względów, po pierwsze wreszcie zrobiliśmy to co planowaliśmy ponad 20 lat temu, po drugie wycieczka była nieprawdopodobnie ładująca akumulatory
chociaż mocno skatowała nam dupy (1100 kilometrów w 3 dni w siodłach) a po trzecie i to najważniejsze chyba, że spotkaliśmy Marka "Włóczykija", człowieka który swoja pasje realizuje konsekwentnie mimo trudności natury
materialnej. Kocha góry i motocykle i stworzył nieprawdopodobnie klimatyczne miejsce w którym nie tylko wierzy się i ufa ludziom bez zastrzeżeń ale będąc tam czujesz się jak u siebie czyli spokojnie, pewnie i bezpiecznie.
Zgromadził wokół siebie ludzi którzy mu pomagają i są tak samo przyjaźni, ale jak mozna nie przyciągnąć innych skoro wysyła się tak pozytywną energię.
Powiem Wam szczerze, dla takich chwil warto żyć bo właśnie takie chwile i tacy spotykani ludzie dają wiarę, że nie jest tak źle w tym dziwnym kraju i świecie i że po prostu warto...
Poniżej link do zdjęć, nie jestem miszczem zdjęć i nie pasjonuję się nimi, zazwyczaj w ogóle ich nie robię, ale tym razem odstąpiłem od reguły bo naprawdę było by głupotą nie zrobienie ich. To są wszystkie zdjęcia moje i Wojtka "Dychula", więc mogą się powtarzać, ale nie będę ich segregował i wybierał, macie wszystko tak jak było ))
https://plus.google.com/photos/11645095 ... 5uv06ShxAE
Mam nadzieję, że Was nie zanudziłem.
Pozdrawiam i lewa w górę
PS. Tylu motocyklistów ilu spotkaliśmy na drogach w Bieszczadach dawno nie widziałem, lewa ręka mnie juz bolała od machania