Panowie, wielkie dzięki za słowa uznania i cierpliwość. Kolejna część jest mało motocyklowa, ale mam nadzieję, że również będzie ciekawa. Będzie i suszona kiełbaska dla Blunia i śnieg dla Ice-Mana - powinno Wam się podobać, chociaż nie wiem jak reszcie czytelników.
Dzień 7. Mount Blanc
Do Chamonix przyjechaliśmy właściwie w jednym celu - żeby zdobyć Mount Blanc
. Oczywiście plan udało się wykonać w 100% - pełny sukces.
No prawie pełny, bo prawdę mówiąc nie zdobyliśmy tylko wyjechaliśmy kolejką. I nie na Mount Blanc tylko na
Aiguille du Midi - szczyt u podnóża Białej Góry. Kto by się tam jednak czepiał szczegółów.
Kolejka linowa na Aiguille du Midi startuje z centrum Chamonix i w przeciągu 20 minut wywozi turystów na szczyt. Prawie jak kolejka na Kasprowy z Zakopanego, tyle że skala jest nieco inna.
Stacja dolna kolejki znajduje się na wysokości ok. 1000 m n.p.m., a górna na wysokości 3777 m n.p.m. W przeciągu 20 minut kolejka wywozi nas prawie 2800 m w górę. To robi wrażenie, prędkość czuć w uszach bo zmiana ciśnienia jest znaczna. Podobnie temperatura, która "co nieco" spada, bo gdy na dole jest 25 stopni, to na górze już tylko -1...0.
Największym problemem jak dla nas jest jednak cena biletu - 55 Euro na osobę. Jedziemy wysoko, to i cena nie może być przecież niska.
Nie mniej jednak człowiek zaczyna się poważnie zastanowić czy warto. Co będzie jak na przykład wyjedziemy i wylądujemy w chmurach? Wywalić 500 zł za jakieś mgliste widoki? A może zaryzykować? To w końcu może być pierwsza i ostatnia szansa w tym życiu? Rozterki, rozterki, rozterki.
W decyzji mogą pomóc telebimy wyświetlające aktualny widok na górze i dość dokładną prognozę pogody uwzględniającą zachmurzenie. Z tym, że w dniu w którym jesteśmy pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie - raz są piękne widoki, za chwilę wszystko przysłonięte chmurami. Dobrze, że przynajmniej prognoza daje jakieś nadzieje. Decydujemy się więc w końcu na zakup biletów w wersji podstawowej czyli wyjazd na górę i z powrotem. Jest jeszcze opcja dopłaty do przejażdżki na górze kolejką gondolową na włoską stronę na Helbronner - koszt bodajże 25 EUR/osobę. Bilet można jednak wykupić również na górze więc rezygnujemy, zwłaszcza że Pani w okienku też nam odradza ten zakup bo podobno włoska strona zasnuta jest chmurami. Pożyjemy zobaczymy, na razie czekamy na transport w górę. Liczba osób w gondolach jest ograniczona - każdy dostaje bilet z wyznaczonym numerem wagonika. Pomimo tego, że byliśmy w kasie przed 8:00 to kolejka jest już spora i godzinkę trzeba odstać. Przynajmniej mamy czas na szybki wypad do sklepu po świeże bagietki i spleśniały serek - w oczekiwaniu na kolejkę można przekąsić w końcu spóźnione śniadanko.
Wagonik sunie na górę naprawdę w ekspresowym tempie. Po 20 minutach jesteśmy już na pierwszej platformie widokowej i możemy cieszyć oczy widokami. Tym razem mamy szczęście, bo jest trochę chmur ale wiatr je cały czas przegania więc momentami widoki są naprawdę bajeczne.
Cały punkt widokowy zbudowany jest na skalnej iglicy. Jest tu kilka tarasów widokowych rozmieszczonych na różnych poziomach. Spacerując pomiędzy nimi trzeba czasami pokonać kilkanaście schodów. Niby żaden problem, ale jednak odczuwamy lekkie zmęczenie. Czyżby wysokość 3800 m n.p.m i mniejsza ilość tlenu robiła swoje? Może to tylko autosugestia ale może coś w tym jest, zwłaszcza biorąc pod uwagę to w jakim tempie wyjechaliśmy na górę.
Tak jak napisałem wcześniej wagonik kolejki wywozi turystów na pierwszego poziom punktu widokowego. Na sam szczyt Aiguille du Midi (3842 m n.p.m) brakuje jeszcze ok. 65 metrów, które pokonuje się windą , której szyb poprowadzono w iglicy. Tradycyjnie, w kolejce do windy trzeba swoje odstać, ale ponownie widoczki rekompensują wszystkie niedogodności.
Jak się okazuje kolejek i oczekiwania nigdy za wiele.
Dookoła budynku windy ustawił się bowiem kolejny ogonek, dla śmiałków którzy chcą zrobić krok w nicość, a dokładnie do szklanej skrzynki zawieszonej nad przepaścią.
Tradycyjnie trzeba odczekać swoje, potem założyć muzealne kapcie by w końcu przetestować wytrzymałość szklanej podłogi. Wrażenia trochę ograniczały chmury przysłoniły co nieco widok w dół, ale i tak mieliśmy sporo frajdy.
Trochę więcej wrażeń miała chyba dziewczyna odwiedzająca szklane pudełko chwilę za nami, bo jej towarzysz postanowił się jej oświadczyć w tym nietypowym miejscu. Wygląda na to, że dziewczyna się zgodziła bo towarzystwo nagrodziło odważną decyzję oklaskami.
Na górze spędziliśmy sporo czasu, bo pogoda nam sprzyjała, chmury szybko się rozwiewały, a motocyklowe podpinki z motocyklowych kurtek nie pozwalały nam za bardzo zmarznąć. W efekcie tradycyjnie Monika napstrykała zdecydowanie za dużo fotek, które musicie teraz oglądać.
Oczywiście nic co piękne nie może trwać wiecznie. Trzeba było niestety zacząć myśleć o powrocie zwłaszcza, że bieganie między platformami widokowymi trochę nas wymęczyło, a widmo głodu zaglądało nam w oczy po skonsumowaniu przeze mnie ostatniej suszonej kiełbaski zakupionej jeszcze w Szwajcarii. Gdybyśmy tylko mieli kabanosy Blunia
, to pewnie moglibyśmy siedzieć tu i tydzień. Niestety byliśmy nieprzygotowani więc trzeba było spadać, a właściwie zjeżdżać.
Na koniec pokręciliśmy się jeszcze chwilę po Chamonix. Miasteczko jest bardzo sympatyczne chociaż trochę kojarzyło nam się z Zakopanym. Deptak, sklepiki, stragany i sporo turystów - niby podobnie, a jakoś tak bardziej kolorowo i sympatycznie.
Po krótkim zwiedzaniu miasteczka wróciliśmy na kemping. Krótki spacerek po okolicy i kawka w kempingowej knajpce zakończyła naszą przygodę z Chamonix. Trochę nam było szkoda opuszczać to miejsce zwłaszcza, że byliśmy świadomi ile atrakcji czeka jeszcze w okolicy. Niestety tryb spędzania urlopów, który sobie jakiś czas temu wybraliśmy nie pozwala nam dłużej grzać jednego miejsca. Trzeba ruszać dalej w kierunku wybrzeża, krętą trasą oznaczoną charakterystycznymi tablicami Drogi Wielkich Alp.
PS. Jeżeli ktoś czuje niedosyt fotek z pierwszych kilometrów we Francji i Mount Blanc, to może rzucić okiem
tutaj.