Dzień 12 - Zwiedzamy Menton
Chociaż jak ognia unikamy spoglądania na kalendarz, to niestety dociera do nas, że nieuchronnie zbliża się czas powrotu do domu. Nie wiem dlaczego, ale kilometry robione "z powrotem" zdecydowanie mniej cieszą niż te w kierunku urlopowych atrakcji. W każdym razie przed drogą trzeba odpocząć więc dzisiaj mamy kolejny, już drugi podczas tego urlopu dzień bez motocykla.
Hondzina ma więc dzisiaj wolne, a my w tym niemiłosiernym upale postanawiamy pozwiedzać dokładniej miasteczko Menton. Do tej pory udało nam się pokręcić tylko trochę po centralnym deptaku i nowszych uliczkach miasta. W Mentonie warto zobaczyć jeszcze wznoszącą się nad resztą miasta klimatyczną "starówkę" z wieloma urokliwymi uliczkami i ciekawymi punktami widokowymi.
Kolejną "atrakcją", którą przypadkiem odkryliśmy jest stary cmentarz na wzgórzu (to podobno jest wzgórze zamkowe ale zamku żadnego tu nie ma
). Z cmentarza jak się okazało rozpościera się fantastyczny widok na miasto ale co ciekawsze znaleźliśmy tu wiele nagrobków z polskimi nazwiskami. Podobno byli to nasi rodacy ze znanych rodów szlacheckich zmuszeni do emigracji w wyniku prześladowań ze strony zaborców.
Ponieważ jak wiadomo zwiedzanie jest czynnością wyjątkowo meczącą, to po małym co nieco udajemy się wieczorkiem na plażę żeby odsapnąć i zaliczyć tzw. pożegnanie z morzem - czyli niestety ostatnią już kąpiel na Lazurowym Wybrzeżu.
Dzień 13 - Opuszczamy Lazurowe Wybrzeże
Z Mentony do domu mamy trochę drogi (ok. 1500km) więc trzeba rozłożyć ten odcinek przynajmniej na dwie części. Ponieważ te kilka dni na Lazurowym Wybrzeżu upłynęło zbyt szybko postanawiamy się nie rozstawać jeszcze tak zupełnie z morzem i zrobić krótki spacerek wzdłuż włoskiego wybrzeża:
Chociaż kompletnej trasy w kierunku domu nie widać, to zorientowanym na mapie powinno się rzucić w oko, że to jakby nie do końca po drodze do Polski. Z drugiej strony po co się śpieszyć z powrotem z urlopu?
Postanowiliśmy więc nadłożyć nieco drogi i zrobić sobie przystanek pod krzywą wieżą w Pizie. Wieża chyli się podobno ku upadkowi, więc kto wie? Może to jedyna i ostatnia okazja żeby ją zobaczyć mniej więcej w pionie?
Wracając do trasy - jak się okazało wycieczka do Saint Tropez niewiele nas nauczyła, bo i tym razem wybraliśmy trasę widokową samym wybrzeżem.
Niestety, o ile na widoki nie można było narzekać, to już w Sanremo dotarło do nas, że to nie będzie płynna jazda ale w każdej większej mieścince trzeba będzie powalczyć o pozycję w korkach. Cierpliwości wystarczyło nam na niewiele kilometrów i gdzieś w okolicach Savony stwierdziliśmy, że co trzeba to już zobaczyliśmy i szkoda marnować czas na coraz bardziej zatłoczonych uliczkach kolejnych miast. Tak więc przy najbliższej okazji odbiliśmy na autostradę E80, którą w zdecydowanie szybszym tempie dotarliśmy do Pizy.
Ponieważ rozglądając się za kempingiem nie znależliśmy nic wartego uwagi w okolicach centrum, to wylądowaliśmy właściwie 15 kilometrów za miastem w "dzielnicy letniskowej" Marina di Piza. Tutaj znaleźliśmy sympatyczny i niedrogi kemping
St. Michael. Kamping nie znajdował się co prawda nad samym morzem, ale kursował z niego bezpłatny busik na plaże, do której prawdę mówiąc było może z 15 minut piechotą. Jadąc autostradą zaoszczędziliśmy trochę czasu i dzięki temu udało nam się "zakwaterować" jeszcze w miarę rozsądnej porze. Dlatego też stwierdziliśmy, że nie ma co czekać do kolejnego dnia i lepiej zafundować sobie wieczorne zwiedzanie atrakcji Pizy. Ponieważ nie bardzo chciało nam się tłuc Prosiakiem po mieście więc wybraliśmy komunikację miejską - autobus wydawał się rozsądnym rozwiązaniem, bo zwalniał z konieczności szukania parkingu i pozwalał kierowcy wypić małe co nieco do kolacji. Niestety autobus ma tę wadę, że niemiłosiernie się wlecze po wszystkich wiochach w okolicy i chyba następnym razem wybrałbym jednak własny środek transportu. Zwłaszcza, że z przystanku w centrum, na plac na którym stoi wieża trzeba jeszcze podejść spory kawałek na piechotę. Nam dodatkowo prawie uciekł ostatni autobus, który zamiast podjechać na wyznaczone stanowisko postanowił odjechać z jakiejś bocznej uliczki. Co prawda migał światłami żeby zwrócić na siebie uwagę, ale gdyby nie jakiś miejscowy, który musiał znać lokalne zwyczaje i pobiegł w kierunku autobusu, to pewnie my nie zwrócilibyśmy na niego uwagi i kombinowalibyśmy jak po nocy dostać się na kemping.
Pomimo tego, zwiedzanie, chociaż właściwszym słowem byłoby chyba oglądanie, krzywej wieży i reszty monumentalnych budynków stojących na placu Campo dei Miracoli zdecydowanie zaliczamy do udanych punktów naszego urlopu. W końcu czego to człowiek nie robi żeby pstryknąć najbardziej oklepaną wakacyjną fotkę z żoncią powstrzymującą krzywą wieżę przed upadkiem.
Dzień 14 - pożegnanie z morzem
Ponieważ stwierdziliśmy, że nawet na Prosiaku trasa z Pizy do domu byłaby dość męcząca i że zrobimy po drodze jeszcze jeden przystanek, więc zanim ruszymy dalej możemy jeszcze pozwolić sobie na odrobinę plażingu.
Pogoda dopisuje więc grzechem byłoby nie skorzystać z uroków włoskiej piaszczystej plaży.
Po szybkiej kąpieli, definitywnie żegnamy się z morzem i po spakowaniu naszego wakacyjnego majdanu ruszamy w kierunku Villach. Tym razem nie ma co kombinować - wskakujemy na autostradę i nie zjeżdżamy z niej do samego Villach. Mniej więcej od połowy drogi widoki robią się znajome, ponieważ wracając z Wenecji jechaliśmy dokładnie tą samą trasą tyle, że wtedy jeszcze na naszej dzielnej Viróweczce. W tym roku droga ucieka zdecydowanie szybciej - Prosiak zdecydowanie pewniej niż Virago czuje się na autostradzie i ciągnie do przodu jak szalony.
https://goo.gl/maps/uoZ4n
Tym razem nie mamy upatrzonego żadnego kempingu zdając się trochę na ślepy los. W okolicach Villach jest sporo jezior nad którymi bez problemu można znaleźć jakieś miejsce. Nam po małej rundce po mieście udaje się trafić na kemping
Seehof. Zostajemy zaskoczeni miłym przyjęciem, co prawda nie ma już nikogo na recepcji ale zostajemy obsłużeni przez jednego z lokalnych gości, który wskazuje nam miejsce i po rozłożeniu zaprasza na piwko. Nawet Prosiak dostaje zadaszone, wygodne miejsce na tarasie przed samą recepcją.
Po chwili sączymy zimne piwko i zastanawiamy się po co my właściwie pchamy się na ten urlop tak daleko. Tutaj jest tak fajnie i klimatycznie, ceny są przystępniejsze, a alpejskie widoczki nie ustępują w niczym tym francuskim. Może za rok pora na urlop w Austrii?
Dzień 15 - "To już jest koniec, nie ma już nic, jesteśmy wolni..."
Ponieważ poprzedniego wieczoru udało nam się właściwie obejrzeć tylko kempingowy bar, to przed wyjazdem wypadałoby nadrobić zaległości i rozglądnąć się po okolicy. Ranek jednak znowu zaczynamy w barze, tym razem zamawiając do piwka również zestaw śniadaniowy. Cena bardzo przystępna - nie pamiętam już ile dokładnie zapłaciłem ale na pewno gotowe śniadanko z kawą było zdecydowanie tańsze niż kilka śniadaniowych produktów kupionych w szwajcarskim markecie.
Po śniadaniu robimy, krótki obchód kempingu. Jeziorko nad którym leży kemping może nie jest zbyt duże ale za to czyste i ciepłe. Chociaż powinniśmy się pakować i ruszać dalej w trasę, to nie mogę sobie odmówić krótkiej kąpieli.
Potem jeszcze rundka dookoła jeziorka, żeby wysuszyć czuprynę i można się pakować.
Na kempingu marudzimy prawie do 12:00 - niestety, nic nie da się zrobić i nastaje nieuniknione - trzeba ruszyć w ostatnią trasę tego urlopu. Nawet szkoda wrzucać mapki - lecimy autostradą na Wiedeń, potem Brno, Ostrava i garaż w Rudzie Śląskiej. Zachwycać się po drodze nie będzie za bardzo czym więc na dobry początek, zatrzymujemy się na chwilę pod kompleksem skoczni w Villach żeby pstryknąć pamiątkową fotkę. Nie żebyśmy byli jakimiś zagorzałymi fanami skoków, ale lubimy czasem pooglądać.
No i to byłoby chyba na tyle. Tradycyjnie dla ciekawskich i cierpliwych oglądaczy linki do galerii:
- Lazurowe Wybrzeże -
https://goo.gl/photos/1GfALM6zs5xJzeyw5
- Pizza, Villach -
https://goo.gl/photos/cpHrTc2CYwD7Xfr26
Muszę się ze smutkiem przyznać, że strasznie się męczyłem z tą relacją. Może to przez to że nie pisałem jej od razu, a może po prostu człowiekowi z upływem lat coraz mniej się chce i zaczyna brakować "talentu".
W każdym razie cieszę się, że udało się zakończyć tę historię i mogę z czystym notatnikiem znowu ruszyć w trasę szukać nowych przygód i widoków.
Kto wie, może jeszcze kiedyś uda się coś tutaj naskrobać. Pozdrawiam wiernych czytelników i do zobaczenia w trasie.