KRYZYS GRECKI, FETA I WINO- czyli nasze greckie wakacje
: 27 sierpnia 2015, 15:32
Dzień pierwszy ? 4 czerwca Łódź-Bratysława, 576 km
Po raz kolejny postanowiliśmy spędzić wakacje na motocyklu. Ponieważ w ubiegłym roku zahaczyliśmy o Albanię, która nota bene zauroczyła nas swoim postkomunistycznym klimatem, krajobrazami i życzliwością z jaką się spotkaliśmy, postanowiliśmy tam wrócić, żeby zobaczyć tę jej część, której nie mogliśmy zwiedzić rok wcześniej i pojechać jeszcze dalej na południe, czyli do Grecji.
Różnica, która wyróżniała tegoroczny wyjazd od poprzednich była zasadnicza - tym razem postanowiliśmy jechać w dwa motocykle, a naszym towarzyszem ?doli i niedoli? był Krzysiek czyli Hans4.
O kłopotach Grecji wszyscy słyszeli, a ponieważ z wyczytanych wcześniej opisów wiedzieliśmy, że nie należy do krajów najtańszych, wzięliśmy ze sobą sprzęt biwakowy (namioty, materace, itp.) a Hans dodatkowo cały kufer kabanosów, podwawelskiej, polędwiczek wędzonych? bo lubi mieć, ale jakby nie było w dalszej drodze czasem ratowały nam życie (w przeciwieństwie do sprzętu biwakowego, który pozostał nietknięty).
Wyjazd zaplanowaliśmy na 4 czerwca. Punktualnie o 8.00 spotkaliśmy się w Głuchowie na stacji benzynowej i w świetnych humorach ruszyliśmy w podróż. Pierwszy postój dopiero przed granicą. Mknęliśmy niczym torpedy ? o 10.30 byliśmy w Cieszynie. Tam pożegnalny, tradycyjny hot-dog, kawa oraz ?faja? Hansa i w drogę. Pogoda była super, słońce świeciło, wiaterek powiewał. Plan na dzisiaj, to dotrzeć do Budapesztu. Ponieważ ilość kilometrów, jaką mieliśmy do pokonania była dość duża postanowiliśmy, że w krajach tranzytowych będziemy jechać autostradami żeby jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Kolejna przerwa na wytchnienie tylnym częściom ciała była w okolicach Żyliny i dalej ?na koń?, żeby dotrzeć do miejsca przewidywanego noclegu.
Na przedmieściach Bratysławy zauważyłem, że zapaliła się kontrolka ABS-u w naszym Norge, po kilku sekundach, czerwona kontrolka alarmowa, po czym silnik zgasł. Siłą rozpędu dotoczyliśmy się do najbliższej stacji benzynowej. Co jest? Motocykl dopiero co odebrany z serwisu po przeglądzie, wszystko powinno być OK. Sprawdziłem połączenia elektryczne, te które są oczywiście widoczne, wyglądało na to, że jest problem z akumulatorem. Na stacji nie mieli ani mierników, ani kabli rozruchowych więc postanowiliśmy przełożyć aku? z Krzyśka Tenery do Norge. Po przełożeniu silnik ?zagadał? momentalnie. Stwierdziliśmy kolektywnie, że winowajcą jest akumulator, tylko skąd wziąć nowy? Na szczęście ? nieszczęście - 3 kilometry dalej był serwis pewnej niemieckiej firmy z biało-niebieską szachownicą w logo. W warsztacie odmówiono mi pożyczenia miernika, żebym mógł sprawdzić ładowanie aku?, nie pozostało mi nic innego jak kupić nowy akumulator. Byłbym kłamcą gdybym twierdził, że cena mnie nie zabolała, ale w tej sytuacji wydawało się, że nie ma innego wyjścia. Z nowym akumulatorem wróciłem do Doti i Hansa na stację, a nie było to takie proste, bo stacja była przy autostradzie i ?pod prąd? raczej nie bardzo. Po kilku podejściach wreszcie się udało, jestem. Co z tego, jak w momencie wjechania na stację silnik wydał ostatnie tchnienie. Wtedy już wiedziałem, że przyczyną nie był akumulator, a brak ładowania. Po krótkiej naradzie, ponieważ już zdaliśmy sobie sprawę z tego, że dzisiaj nie uda nam się naprawić moto, wdrożyliśmy plan B, czyli dzwonimy po Assistance. Pomoc przyjechała po nas o 21.00 i ok. 22-ej dowieźli nas do pensjonatu, w którym mieliśmy nocować. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że nie spaliśmy najlepiej nie wiedząc do końca co przyniesie jutrzejszy dzień?
Dzień drugi ? 5 czerwca. Bratysława ? Budapeszt, 204 km
Ale to był dzień. Wstaliśmy przed 7-mą, zjedliśmy śniadanie i zadzwoniliśmy po ?Pana Assistance?. Przyjechał o 8.30, bo serwis Moto Guzzi był czynny od 9-tej (chyba nie muszę dodawać, że tych informacji dostarczył nam wujek Google oraz Drabek Assistance, o którym będzie w dalszej części relacji). Podjechaliśmy do serwisu ? lipa, przeniesiony. Jedziemy do kolejnego ? nie mają czasu i części. Trzeci serwis Italian Motors nic ? nie ma mechanika. Na szczęście dostaliśmy od nich namiary na jeszcze jeden salon włoskich motocykli, gdzie również podobno mieli naprawiać motocykle. Z marnymi nadziejami dotarliśmy na miejsce. Ja z Doti w assistansowym Mercdesie, Guzzi na lawecie, a Hans na moto, co za tragikomedia. ?Pan Assistance? dostał kolejne zlecenie, więc musiał nas opuścić (zostawiając numer telefonu gdyby coś poszło nie tak). Panowie mechanicy popatrzyli na nas niechętnie jakby nic im się nie chciało, ale po chwili namowy postanowili pochylić się nad problemem czyt. Moto Guzzi. Zdjęli siedzenie, przyłożyli miernik i wydali diagnozę ?baterku kaput, ładowania niet?. Kurde, tyle to my też wiemy. Co dalej, bo z tą wiedzą daleko nie zajedziemy? Ładujemy ?baterku?, bo bez ?baterku? nie odpalimy ?motorku?. OK, wyjęliśmy akumulator i panowie go podłączyli pod prostownik, a my cierpliwie czekaliśmy. Doti z Hansem poszli na kawę, ja ponieważ nie wiedzieć czemu nie miałem ani apetytu ani pragnienia, odkręciłem zbiornik paliwa, żeby dostać się do alternatora. W międzyczasie posłuchałem sobie od motocyklistów, którzy przyjeżdżali na serwis, jak to dobrze jest mieć Moto Guzzi, bo można poznać wszystkie serwisy w Europie i tego typu niewybredne żarciki. Słowaccy mechanicy dodatkowo stwierdzili ,że tak naprawdę to nie mają w tej chwili ani alternatora, ani regulatora napięcia (termin na ich sprowadzenie to 14 dni) więc ich praca może skończyć się tylko na znalezieniu przyczyny, na naprawę raczej nie mieliśmy co liczyć.
Po takim postawieniu sprawy zupełnie załamany zadzwoniłem do Kuby (zwanego dalej Drabek Assistance) i swojego przyjaciela Marcina, aby przybyli do Bratysławy z odsieczą tzn. żeby przyjechali dwoma samochodami plus przyczepa do przewozu motocykli. Jednym z nich my mieliśmy kontynuować podróż w kierunku Grecji (my puszką, a Hans na moto?), drugim oni mieli zabrać Guźca do Łodzi. Po dosłownie godzinie Drabek Assistance z Marcinem byli w blokach startowych, a my wkładaliśmy ?baterku? do ?motorku?. Motocykl odpalił ?od strzała?, prąd z alternatora ?wychodził?, tylko nie ładował akumulatora. Jedyna rzecz jaka mi przyszła do głowy, to uszkodzony kabel pomiędzy alternatorem, a akumulatorem. W czasie kiedy ja szykowałem tymczasowy kabel jeden z panów mechaników izolował końcówki starego, żeby nie było przypadkowego zwarcia. I właśnie podczas tej ?operacji? końcówka oczkowa, którą przykręca się do alternatora została mu w ręku. ?Motyla noga?, przez taką pierdołę nasze wakacje wisiały na włosku ? ?zimny lut?. Panowie przylutowali ?oczko?, ładowanie wróciło. Kamień z serca. Zobaczyć wtedy nasze miny ? BEZCENNE. Teraz tylko zostało poskładać moto, odwołać chłopaków z Drabek Assistance (Kubuś i Marcin, jeszcze raz wielkie dzięki) i pomknąć do Budapesztu, w którym mieliśmy być wczoraj.
Do Budapesztu dotarliśmy ok. 20-tej. Hotel w którym mieliśmy nocować był zbudowany chyba z pojedynczych kontenerów postawionych jeden na drugim. Pokój był tak mały, że dwie osoby miały problem żeby przejść obok siebie. Nam to jednak nie przeszkadzało. Mieliśmy tam być tylko jedną noc i to w dodatku krótką, bo po kąpieli zaplanowaliśmy nocne zwiedzanie Budapesztu.
Po powrocie ze zwiedzania sen i może wreszcie kolejny dzień bez przygód?
Dzień trzeci ? 6 czerwca. Budapeszt ? Szeged ? Subotica ? Novi Sad ? Belgrad ? Nisz ? Dżep (SRB), 716 km
Po spokojnie przespanej nocy wstaliśmy z Hansem o 7-mej. Doti nie było w pokoju, wstała wcześniej żeby podziwiać wschodzące słońce i zaplanować dzisiejszy dzień. Ok. 8-mej wyjechaliśmy na autostradę i ruszyliśmy w kierunku Serbii. Na przygranicznej stacji benzynowej Hans zakupił ?faje?, które jak się za chwilę okazało były wyprodukowane w Polsce, tylko cena była o 30% niższa. Droga przez Serbię przebiegła bez żadnych sensacji. Goniąc stracony dzień napieraliśmy non stop autostradą, dopiero tuż przed granicą z Macedonią zaczęła się zwykła jednopasmówka. Jazdę zakończyliśmy o 18.00 w miejscowości Dżep i motelu o tej samej nazwie. Podczas rozpakowywania motocykli podjechał jeszcze jeden motocyklista z Polski, którym okazał się Jacek ( Jacenty, jak go nazwaliśmy). Jacenty wracał z jakiegoś zlotu z Grecji. Z tego co opowiadał, niewiele pamiętał jak się znalazł w tym miejscu w którym byliśmy, bo ilość alkoholu jaką miał we krwi była cały czas powyżej normy. Jedno wiedział na pewno ? jutro wieczorem musi być w domu, po czym zamówił 4 piwa i usiadł przy stoliku.
My natomiast poszliśmy grzecznie do lokalnego baru znajdującego się naprzeciwko naszego motelu i zamówiliśmy lokalną pleskawicę (plaskacza wg Hansa), domowe kiełbaski oraz zimne ?domacie wino?. Bar był bardzo, bardzo niepozorny, natomiast kolacja ?mistrzostwo świata?. Po zaplanowaniu trasy na kolejny dzień, kąpiel i spać.
Dzień czwarty - 7 czerwca. Dżep ? Skopie ? Gostivar ? Ohrid (MK), 320 km
Na śniadanie był omlet i pyszna kawa. Pogawędziliśmy trochę na temat Macedonii, która miała nas przywitać dzisiejszego dnia. Kiedy już kończyliśmy śniadanie ok. 9 rano z motelu wyszedł ?Jacenty?. Nie wyglądał świeżo, a na nasze pytanie, jakim to cudem chce dotrzeć dzisiaj do Poznania (czyli ok. 1500 km), ze stoickim spokojem odpowiedział, że będzie na miejscu o 22.10. Precyzja godna MISTRZA!
Wystartowaliśmy ok. 9.30. Trasa przez resztę Serbii i Macedonię przebiegała bez przygód. Na chwilę zatrzymaliśmy się na zwiedzanie Skopie i dalej w drogę do jeziora Ohrydzkiego. Przed samym Ohridem zaczęło lekko padać. Zatrzymaliśmy się na tankowanie i założenie sprzętu przeciwdeszczowego. Do miejsca w którym planowany był nocleg zostało niewiele kilometrów, więc szybko ruszyliśmy dalej. W Prestani, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg zaczęło mocniej padać, a my chcąc przeczekać deszcz, zatrzymaliśmy się pod drzewem i żywopłotem z rozmarynu. Jak zwykle bywa w takich przypadkach noclegu nie musieliśmy szukać, bo nocleg znalazł nas sam ? doszedł do as miejscowy rybak i zaproponował pokoje. Ponieważ pokoje były bardzo fajne czyt. czyste, świeże i z dala od drogi, a przede wszystkim tanie (7 euro za dobę), nie zastanawialiśmy się nawet minuty. Do naszej dyspozycji był cały ?poziom tarasu?. Pięć pokoi, pięć łazienek, miejsce do parkowania motorów, lodówka, telewizor? i całkowite zaufanie gospodarzy. Zachowaliśmy się ?z klasą?. Zajęliśmy tylko jeden pokój.
Gospodarze poczęstowali nas kawą, obowiązkowo rakiją i sokiem domowej roboty. W cenie pokoju ?wynegocjowaliśmy? jeszcze podwiezienia do najbliższego sklepu po zakupy czyli legendarne macedońskie pomidory, jogurt i cebulę.
?Podwózka? odbyła się kultową Zastawą z ledwie poruszającymi się wycieraczkami i takim brudem w środku, że trudno to sobie wyobrazić. Ale nasz gospodarz ?pachnący? czosnkiem i domową rakiją był nie do przecenienia, tak jak ilość popiołu z palonych przez niego fajek, strząsanych na podłogę Zastawy i nie sprzątanych chyba od kilku lat. W ogóle jeśli chodzi o motoryzację w Macedonii, to tyle reliktów dawnej Jugosławii jak tam, trudno znaleźć gdziekolwiek indziej.
Po ?opędzlowaniu? michy pomidorów ze śmietaną, ze świeżutkim macedońskim chlebem, przegryzanymi polskimi polędwiczkami Hansa, można było zgrać filmiki z kamery, zdjęcia z aparatu, napisać maile do dzieci, zadzwonić do Emki i spokojnie zaplanować jutrzejszy dzień.
Dzień piąty ? 8 czerwca. Ohrid ? Resen ? Ohrid, 119 km
Pobudka tradycyjnie ok. 7.00. Dziś tak naprawdę zaczynają się prawdziwe wakacje, czyli ?lajtowo? zwiedzamy okolice Ohridu. Na początek klasztor Św. Nauma, gdzie Hans najpierw w cerkwi Św.Petki, przemył oczy w wodzie o cudownych właściwościach, która ponoć leczy schorzenia wzroku. Po zwiedzeniu klasztoru popłynęliśmy łódką do źródeł rzeki Czarny Drin. Właściciel łódki opowiadał ciekawe historie, pokazywał bijące na dnie rzeki źródła i śpiewał polskie i macedońskie pieśni (przy ?Szła dzieweczka do laseczka?? oczywiście ochoczo mu pomogliśmy). Przeuroczy gość. Zrobiło się południe, więc poszliśmy na pleskawicę (plaskacza), frytki i kawę, a po obiedzie kupić pamiątkowe magnesy.
Z klasztoru pojechaliśmy do Parku Narodowego Galicica i nad jezioro Prespa. Był to odcinek, którego z uwagi na zamknięcie drogi nie przejechaliśmy w ubiegłym roku. Trasa była bardzo malownicza, wijące się wśród lasów i gór zakrętasy ? super. Jadąc po serpentynach podziwialiśmy piękno macedońskich pejzaży i uroki dzikiej przyrody. Po drodze spotkaliśmy paralotniarzy, którzy akurat podrywali się do lotu. My mieliśmy bajeczne widoki, a co dopiero oni. Po 25 kilometrach zjechaliśmy w dół wprost nad jezioro Prespa. Jest to jedno z najczystszych jezior w Europie, a leży na terytorium trzech krajów: Macedonii, Grecji i Albanii.
Jadąc wzdłuż brzegu Prespy kolejne już w tym roku zwierzę ?wtargnęło? nam pod koła. Tym razem na szczęście był to żółw, z którym zrobiliśmy sobie pamiątkowe fotki i dalej przez Resen pojechaliśmy do Ohridu na kawę i zwiedzanie starego miasta. Jak to zwykle bywa na Bałkanach, przeszłość łączy się z przyszłością, brzydota podupadłych kamienic z nowymi willami otoczonymi basenami. Ochryda jest bez wątpienia jednym z ładniejszych miast na Bałkanach. Labirynt uliczek na Starym Mieście, wspaniałe cerkwie i kościoły położone nad szmaragdowymi wodami Jeziora Ochrydzkiego, twierdza cara Samuela, antyczny teatr, Muzeum Archeologiczne i Galeria Ikon. Historia miasta jest bardzo ciekawa, ale to nie miejsce, żeby o niej pisać.
Na kwaterę wróciliśmy ok. 17.30 zaliczając jeszcze po drodze ?szopską sałatkę?. Jutro bez żalu opuścimy Macedonię i ruszymy do Albanii. Teraz przed nami wszystko to, co nieznane.
Dzień szósty - 9 czerwca. Ohrid ? Elbasan ? Fier ? Vlore ? Saranda (San Basil), 429 km
To miał być dzień bez niespodzianek, przelot przez Albanię, nocleg nad morzem i koniec. Wg wczorajszego planu, o 8.00 opuściliśmy gościnne progi Atiny i Pawła. Granice przejechaliśmy bez przeszkód i ok. 10-tej zatrzymaliśmy się na kawę kilka kilometrów za Elbasan. Kawa była tak dobra, że wypiliśmy po dwie, chwilę pogadaliśmy z obsługą stacji skąd jesteśmy i gdzie jedziemy, trochę o piłce (wiadomo, Lewandowski i Piszczek otwierają wszystkie drzwi ) i po godzinie ruszyliśmy dalej. Hans jechał z przodu, my za nim i już po cichu planowaliśmy wieczór w Sarandzie. Po przejechaniu jakiś 60 kilometrów, coś jakby mi brakowało. ?Obmacałem? się cały, no tak?torebkę z dokumentami, kasą, paszportami , kartami zostawiłem na oparciu krzesła na stacji, gdzie piliśmy kawę. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Już widziałem te korowody w ambasadzie z paszportami, blokowaniem kart, ach? szkoda gadać.
Decyzja mogła być tylko jedna, w tył zwrot i jak najszybciej na tę stację, może zdarzy się jakiś cud. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, GPS nie poprowadził nas tą samą trasą, tylko skrótem. Dziury były takie (głębokie i wypełnione błotnistą breją), że koła wpadały po osie. Po kilkunastu kilometrach usłyszałem z tyłu metaliczny dźwięk. Zatrzymaliśmy się? dlaczego nie jestem zdziwiony ? na dziurach urwaliśmy uchwyt tłumika. Byłem załamany. Żeby zminimalizować straty postanowiliśmy, że Doti zostanie z motocyklem, a ja z Hansem pojedziemy dalej szukać stacji. Po dosłownie kilku kilometrach wjechaliśmy w burzę z piorunami i gradem. Wymywane kamienie ze zbocza góry spadały na asfalt tak, że musieliśmy omijać je ?slalomem?. Przemoczeni do suchej nitki (Hans jechał w dżinsie, a ja z krótkim rękawkiem) dotarliśmy do stacji którą szukaliśmy. Na ugiętych nogach wszedłem do ?kantorka? w którym siedział spotkany wcześniej ?gość? z obsługi. Na nasz widok zaśmiał się od ucha do ucha?- ?Polonia all right? i dalej zadowolony się cieszy. Człowieku, jest bardzo ?nie w porządku?, gdzie jest moja torebka z dokumentami? Okazało się, że torebkę znalazła kelnerka, która sprzątała po nas filiżanki po kawie i po zakończonej zmianie, zabrała ją do domu. Telefon do niej i po kilku minutach dziewczyna przybiegła boso w deszczu, żeby oddać naszą zgubę. Po wręczeniu mi torebki zażądali sprawdzenia, czy nic nie brakuje. Wszystko jest. Po drobnym ?znaleźnym?, który z wielkim oporem przyjęła, wyściskaliśmy się serdecznie wśród śmiechów Hansa i pozostałej części załogi stacji. I jak tu nie wierzyć w miłość Albańczyków do Polaków.
OK, jeden problem z głowy, teraz trzeba pomyśleć o naprawie moto. Dostaliśmy jeszcze na stacji kawałek drutu, żeby prowizorycznie podwiązać tłumik. Pożegnani uśmiechami wróciliśmy do Doti, która na nas czekała przy drodze. Już ją sobie wyobrażałem zmokniętą i wściekłą. Okazało się, że w miejscu gdzie ją zostawiliśmy nie spadła ani kropla deszczu, a na dodatek moto mieliśmy na tyle naprawione, że mogliśmy kontynuować podróż. Po prostu zatrzymał się kierowca ciężarówki, spytał o co chodzi, po czym przytargał ze swego zdezelowanego sprzęta kawałek drutu, skręcił urwany tłumik, życzył? szczęśliwej drogi? i pojechał.
W lepszych nastrojach ruszyliśmy w kierunku wybrzeża. Byłą godzina 14.30, a przed nami jeszcze około 150 kilometrów. Wijącą się nad morzem trasą około 17.00 dotarliśmy do Wlore, gdzie zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę na kawę. Ruszyliśmy do Sarandy do której zostało nam około 100 kilometrów i do której ostatecznie nie dojechaliśmy.
Tutaj może taka moja mała dygresja odnośnie ?kultowości tras motocyklowych?. Na kilku byłem, o wielu czytałem, ale nie wiem jakim cudem droga Wlore-Saranda nie jest wśród nich wymieniana. Niezliczone ilości agrafek, widoki zapierające dech w piersiach, góry z jednej strony i morze z drugiej i asfalt, który jest naprawdę dobrej jakości. Ale tempo jazdy po tych cudownościach to 30 km/h. Moim zdaniem droga SH8 zasługuje na to, żeby znaleźć się wśród tych ?kultowych?.
Wszystko fajnie, ale robiło się około 19.30 i a my mieliśmy jeszcze 50 kilometrów do Sarandy i jakąś burzę przed nami. Napięcie całego dnia i zmęczenie też robiły swoje. Poddaliśmy się 20 kilometrów przed Sarandą w miejscowości Shen Vasil. Przy drodze znaleźliśmy coś w rodzaju pensjonatu. Miejscóweczka była bardzo klimatyczna, a do tego pokój ze śniadaniem dla 3 osób miał kosztować 30 euro. Ulokowaliśmy się w pokoju z ogromnym tarasem i z widokiem na platan, który niemalże zaglądał do okna. Po dosłownie kilku minutach zrobiło się ciemno. Dopiero teraz uświadomiliśmy sobie, że dzięki wrażeniom, jakie zapewniłem współtowarzyszom podróży, poza śniadaniem nic nie jedliśmy. Przegryźliśmy Hansowej polędwiczki z macedońskim chlebem i zeszliśmy na dół pogadać z właścicielem. Oczywiście nie obeszło się bez wina z jego winnicy i opowieści o Albanii, Polsce i życiu w ogóle. Właściciel, był kiedyś marynarzem, pływał po świecie, znał kilka języków, był też w Polsce i bardzo miło ją wspominał. Rano obiecał zadzwonić po kogoś, kto pomoże zastąpić drut w naszym
Dzień siódmy ? 10 czerwca. San Basil ? Blue Eye ? Saranda ? Ksamil, 68 km
O 6 rano obudziło nas słońce, śpiew ptaków i ? wycie krów. Na dzień dobry obowiązkowo kawa, a potem śniadanie przygotowane osobiście przez właściciela ? jajecznica z kiełbasą i serem, domowy ser, domowa marmolada z fig, grzanki, soki, owoce. Po wczorajszym dniu czuliśmy się wyjątkowo dopieszczeni. Dzisiaj w planie mieliśmy tylko lekkie zwiedzanie, więc nie musieliśmy się śpieszyć.
Ale przed wyjazdem obiecana wczoraj ?rekonstrukcja? mojego tłumika. Nasz gospodarz zawiózł mnie do swojego kumpla, który był blacharzem-lakiernikiem samochodowym. Szybko nawiązaliśmy kontakt i wspólnie w kilka minut zastąpiliśmy urwany aluminiowy uchwyt tłumika jego stalowym odpowiednikiem. Teraz już żadne bałkańskie dziury nam nie straszne. Przy okazji mój nowy kolega pochwalił się swoją ostatnia ?fuchą? tzn. VW Sharanem, który naprawiał. Pokazał mi zdjęcia przed i po naprawie i muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem, bo biedny VW miał chyba bliskie spotkanie z lokomotywą, natomiast po naprawie ?nówka-sztuka?. Ciekawe ilu miał dawców? Szkoda tylko, że nie miałem ze sobą aparatu, aby uwiecznić to zjawisko.
Cel na dziś ? zwiedzenie Blue Eye, Sarandy i nocleg w Ksamilu, ale po kolei.
Około 11.00 dotarliśmy do Blue Eye (Niebieskie Oko czyli Syri Kalter). Jest to urokliwe miejsce położone na północ od Sarandy na drodze do miejscowości Gjirokaster. Doti by mi nie wybaczyła, gdybym choć paru słów nie poświęcił na jego opis i historię, ale naprawdę warto. Przytaczam zatem zapiski mojej małżonki, która stara się równoważyć moje ?napierać? ze swoim ?zwiedzać?.
?W czasach PRL partyjni działacze PZPR mieli swoje dacze i zamknięte strefy wypoczynkowe w Bieszczadach i na Mazurach. W Albanii ówcześni bonzowie partyjni mieli również takie ?magiczne? miejsca. Jednym z nich było Syri Kalter. Nazwę tę tłumaczy się jako ?Niebieskie Oko?. Przy szosie z Sarandy do Girjokastry jest wyraźna tablica w miejscu, gdzie w lewo odchodzi wąska wstążka asfaltu. Potem mijamy pamiętającą lepsze czasy bramę ze rdzewiejącym już napisem ?Welcome in Blue Eye?, który przypomina nam szyld nad wjazdem na teren ogródków działkowych. Potem droga dochodzi do ładnego sztucznego jeziorka, obramowanego lasem, gdzie uprzejmy strażnik kasuje opłatę za wjazd na teren parku. Po przejechaniu przez tamę jeszcze kilometr lekko pod górę ? wzdłuż górskiej rzeki, aż dojeżdżamy w końcu do Oka.?
Wszystko to prawda, tyle tylko, że my ten kilometr pokonaliśmy pieszo z uwagi na remont drogi.
?Samo źródło to urokliwe miejsce, gdzie wypływa strumień, który tworzy rzekę. Głębokość miejsca wypływu wody to podobno 45 metrów. Mały staw, który utworzył się wokół źródła, wypełniony jest błękitną, krystalicznie czystą wodą, która cały czas wypychana jest spod skał i bulgocze jak w gotującym się garnku. Woda w wewnętrznej części wydaje się być ciemno niebieska natomiast na zewnątrz jaśniejszy kolor tworzy pierścień lub otoczkę tego ciemniejszego koloru. Daje to wrażenie niebieskiego oka i stąd też nazwa tego miejsca. Chociaż o niej samej krążą też inne legendy. Jak na przykład ta, że źródło to tak na prawdę oko smoka zakopanego tutaj przez przebiegłego chłopa, który go pokonał. Albo że miejsce to nazwał w ten sposób jeden z inżynierów pobliskiej hydroelektrowni, na cześć koloru oczu swojej ukochanej.
Ciekawiej brzmi jednak historia, że teren ?Niebieskiego Oka? za czasów komunizmu był ogrodzony i dostęp do tego cudu przyrody mieli tylko i wyłącznie członkowie komunistycznej partyjnej wierchuszki. Pytanie tylko, co partyjni oficjele robili w tym miejscu? W Bieszczadach można przynajmniej zapolować na dzikiego zwierza, ale tu? Tak blisko drogi z Gijrokastry do Sarandy dzikiej zwierzyny pewnie nie ma aż tak dużo. Chyba jedynie urządzano tutaj partyjne popijawy przy rakiji i stołach zastawionych jedzeniem. Nie pozostały przy tym tutaj żadne wille byłych partyjnych bonzów, ani chronione osiedla. Po prostu, w środku lasu bije źródło i tyle. Mimo to, nikt ze zwykłych śmiertelników w Albanii nie mógł cieszyć się wówczas tym niezwykłym widokiem?.
W sumie spędziliśmy tam 2 godziny. W głąb źródła wpatrywaliśmy się ze specjalnego małego tarasu, zawieszonego nad nim. Gapiliśmy się zatem przez chwilę w czysty błękit. Miejsce jest magiczne, bo źródło hipnotyzowało swoimi jaskrawymi barwami i nieustającym bulgotaniem wody. Hans wymoczył nogi w źródle (pomimo pięknego otoczenia źródła kąpiel w wodzie jest wyzwaniem, bo woda wypływająca spod skały utrzymuje stałą temperaturę ok 10 stopni Celsjusza.), poszwędaliśmy się po uroczych zakamarkach i obowiązkowo wypiliśmy kawę w restauracji nad szumiącą rzeką. Nad Blue Eye spotkaliśmy grupę Polaków ze Śląska, którzy dali nam namiary na apartamenty w Ksamilu, gdzie mieszkali. Dotarliśmy tam o 14.30 z zamiarem spędzenia reszty dnia na plaży i wygrzania kości po wczorajszym dniu. Za pokój zapłaciliśmy jedynie 20 euro. W cenie oczywiście właściciel pozwolił nam na korzystanie z wszelkich dobrodziejstw ogrodu ? nektarynek, brzoskwiń, cytryn (jedną z nich przywieźliśmy do Polski i skończyła swój żywot w porannej herbacie). Ksamil jest przepiękną miejscowością położoną na półwyspie w odległości 15 km od Sarandy. Ma piaszczyste plaże, turkusową wodę, a w pobliżu bajeczne wysepki.
Jadąc do Ksamilu oczywiście musieliśmy przejechać przez Sarandę. Jakie szczęście, że nie dojechaliśmy tam wczoraj. Miasto choć ładne, to jest największym nadmorskim kurortem ? blokowiskiem, niestety z kamienistymi plażami. Dziesiątki betonowych hoteli, dziesiątki restauracji, mnóstwo samochodów, mnóstwo ludzi i ? zero albańskiego dzikiego klimatu. I nawet Korfu widoczna z portu w Sarandzie tego nie zmienia.
Po krótkim odpoczynku poszliśmy na plażę, wykapaliśmy się w Morzu Jońskim, a potem zjedliśmy obiad w restauracji przy apartamencie ? pyszny smażony levrek (albańska ryba) z frytkami, surówką, kawą i piwem. Całość ? około 4 euro na osobę. Po obiedzie ja z Hansem uderzyliśmy w drzemkę, a Doti ruszyła na zwiedzanie Ksamilu. Znalazła jeszcze jedną klimatyczną plażę, na której wieczorem podziwialiśmy zachód słońca. Wieczorem nie odmówiliśmy sobie pożegnalnej z Albanią kolacji, przecież od jutra zaczną się już niezłe greckie ceny. Hans zjadł kolejnego levreka, a my mix grillowanych owoców morza, oczywiście z zimnym domowym winem.
Jak na razie spaliśmy i jedliśmy ?na wypasie?, oczywiście na miarę naszych finansowych możliwości, ale jutro przywitamy Grecję i chyba w końcu przyjdzie pora na rozbicie namiotów. Wrażeń też nam nie brakowało. Jedno jest pewne. Spędzajcie urlopy w Albanii, nie bójcie się odwiedzić tego pięknego kraju, przemierzajcie Albanię wzdłuż i wszerz, to naprawdę piękne i przyjazne państwo. Można płacić zarówno w lekach albańskich, jak i euro, ale przelicznik zależy od miejsca gdzie jesteście i wynosi od 100 ? 140 leków za 1 euro. I oczywiście w Albanii należy jeść ryby i owoce morza (których niestety mieliśmy niedosyt). W każdej albańskiej restauracji ich wybór jest ogromny, produkty świeże, a ceny na kieszeń każdego motocyklisty.
Dzień ósmy: Ksamil ? Ktiomata ? Joanina ? Kalambaka (GR), 282 km
Ósmego dnia dotarliśmy do kraju docelowego naszej podróży. Ale mało brakowało by tak się nie stało. I tym razem to nie ja miałem być sprawcą ? Ale zacznijmy od początku, czyli od 8.00 rano.
Po śniadaniu na łonie natury około 9.00 ruszyliśmy w kierunku Grecji. Po drodze na kilkanaście minut zatrzymaliśmy się w Sarandzie, aby na foto uwiecznić klimat portu. Przez granicę albańską przejechaliśmy bez problemów, ale na granicy greckiej stał sznur samochodów i autokarów. Jak rasowi motocykliści podjechaliśmy oczywiście bez kolejki. Sympatyczny celnik sprawdził nam paszporty, na prośbę Doti przystawił ?pieczątki do kolekcji? i kazał podjechać kilka metrów dalej do sprawdzenia bagaży. W kolejce do kontroli czekało mnóstwo ludzi z walizkami na chodnikach ? pasażerowie autokarów, turyści z osobówek, zwykli piesi. Obok kręcili się greccy policjanci z psami. Panował zupełny bezruch. Ale do nas podszedł groźnie wyglądający Grek:
- do you something to declare?
- Doti: nothing
- are you sure?
- yes, I am (+ szeroki uśmiech)
- cigarettes, alkochol ?
- no, nothing (poza dwoma kartonami fajek Hnsa?)
- you are very confident woman, you can go (o dziwo + uśmiech celnika)
No to pojechaliśmy, ale tylko my. Gdy tylko stanęliśmy na greckiej ziemi zobaczyliśmy, że Hans dalej stoi przy celniku. Doti wróciła zobaczyć co się stało. Okazało się, ze nasz przyjaciel na granicy nie wyłączył kamerki, a czujne oko celnika zauważyło zielone światełko. Kazał Hansowi zejść z motoru, wściekły mówił, że to ?big problem? i tak naprawdę mógł zrobić wszystko łącznie z cofnięciem Hansa z granicy. Doti my wytłumaczyła, że kolega jest pierwszy raz za granicą, że filmuje wszystko całą drogę, a kamery nie wyłączył przez przeoczenie. Dobry bajer i szelmowski uśmiech to połowa roboty. Groźny Grek popukał się w głowę, popatrzył wymownie na Hansa i kazał mu jechać. Kamień spadł nam z serca.
A teraz pytanie - gdzie znajduje się najgłębszy kanion na świecie? Według Księgi Rekordów Guinnessa ? w Grecji! Mowa o wąwozie Vikos w górach Pindos, w graniczącej z Albanią prowincji Epir. Na podbój Vikos wyruszyliśmy zaraz po wypiciu greckiej kawy. Tablice przy szlakach informowały, że zbocza mają 900 metrów wysokości przy zaledwie 1100 metrach szerokości wąwozu. To właśnie stosunek głębokości i szerokości sprawił, że Vikos wyprzedził w rankingu znany kanion Colca. Zbocza Vikos tworzą wspaniałe wapienne ściany i turnie, przetykane soczystą zielenią, jakże rzadką w Grecji. Aby zejść na dno wąwozu potrzeba kilku godzin. My oczywiście nie zamierzaliśmy tego robić, chcieliśmy go objechać z dwóch stron, docierając najpierw do miejscowości Vikos, a potem do Papingo. Zrobiliśmy dwie piękne pętle Aristi-Vikos i Aristi - Papingo ? serpentyny, agrafki, w górę, w dół ? widoki po prostu zapierały dech w piersiach. Obie pokonaliśmy w dwie strony, bo w tych miasteczkach po prostu kończyła się droga. No i oczywiście mieliśmy kolejne spotkanie ze zwierzęciem, a właściwie trzema bo w Papingo z pobliskiego domostwa wyskoczyły do nas psy. Na szczęście obyło się bez ofiar.
W Grecji czas biegnie swoim rytmem, czyt. godzinę do przodu, więc jazdę dookoła Vikos skończyliśmy około 15.00. Chcieliśmy dzisiaj dotrzeć do obowiązkowego punktu każdej greckiej wycieczki, czyli Meteorów, które mieliśmy zwiedzać jutro. Mieliśmy do przejechania 160 km, więc postanowiliśmy, że zwiedzanie Joanniny (greckiej stolicy albańskiego Ali Paszy z Telepeny) zostawimy na ?kolejną Grecję?. A tyle tam miejsc do zwiedzenia: zamek Ali Paszy, Stare Miasto, Muzeum Bizantyjskie, meczet z grobowcem Ali Paszy; żeby to wszystko zobaczyć potrzebne było kilka godzin, a tych niestety wciąż nam brakowało.
Droga od Joanniny do Kalambaki (położonej u podnóża Meteorów) w większości ?składała się? z tuneli pod górami. Jeden z nich miał nawet 4,5 km. Ponieważ jechaliśmy ?na fightera? (czyli bez kurtek) w pewnym momencie zrobiło się nam zimno i niestety zmuszeni byliśmy założyć wierzchnie odzienie. Dojeżdżając do Kalambaki podziwialiśmy skały, na których stoją Meteory. I zrozumieliśmy dlaczego to miejsce jest tak chętnie odwiedzane przez turystów.
Na granicy miasta, u samych stóp skał, zobaczyliśmy camping Gardena Meteor. W Grecji sezon jeszcze się nie zaczął, więc na campingu byliśmy jedynymi gośćmi. A wyposażenie campingu jest naprawdę godne polecenia ? pokoje, zacienione miejsca na namioty, bar, pralnia, kuchnie, lodówki, miejsce zabaw dla dzieci, basen i oczywiście wi-fi free ?. A ceny też jakby mało greckie. No i ten widok z tarasu ? wprost na Meteory. Po krótkim odpoczynku pojedliśmy greckich czereśni prosto z drzewa, daliśmy znać rodzinie, że żyjemy, zaplanowaliśmy jutrzejszy dzień i poszliśmy spać.
Dzień dziewiąty ? 12 czerwca. Kalambaka ? Joannina ? Arta ? Patra - Killinii Kastro, 495 km
Przygotowując się do podróży wyczytaliśmy w którymś z przewodników, że Meteory najlepiej jest zwiedzać od samego rana, dlatego też wstaliśmy wcześniej i kilka minut po 8-ej byliśmy już po śniadaniu i gotowi do wyjazdu. Do klasztorów mieliśmy dosłownie kilka kilometrów, więc przed kasą biletową zameldowaliśmy się jako jedni z pierwszych. Trasa prowadząca do Meteorów jest wyjątkowo malownicza, wije się miedzy wąwozami, często zmieniając kierunek i biegnąc wokół niemal pionowych ścian skalnych. Meteory to nie tylko nazwa kilku bajecznie położonych klasztorów, to geologiczny fenomen ?zawieszony w powietrzu?. Na zwiedzenie wszystkich klasztorów i przejazd między nimi trzeba przeznaczyć cały dzień. My wybraliśmy dwa najbardziej charakterystyczne. Jako pierwszy zwiedziliśmy żeński klasztor Rousanou. Wybudowano go na stromej, prawie pionowej skale, przypominającej maczugę o płaskim wierzchołku. Dawniej, żeby się do niego dostać trzeba było skorzystać ze sznurowych drabinek i drewnianych konstrukcji połączonych w systemy komunikacyjne. Teraz na szczęście do tego służą schody. Malutkie sale, które służą do modlitwy ozdobione są dość specyficznymi freskami. Wszystkie malowidła przedstawiają tortury, ścięte głowy, kończyny, rzezie? ogólnie makabreska. Dość dziwnie spędzano czas w średniowieczu, chociaż jakby się przyjrzeć co wyprawia ISIS, to daleko od niego się nie oddaliliśmy. Szkoda, że nie można było tego fotografować, bo wewnątrz klasztorów obowiązuje całkowity zakaz robienia zdjęć i filmowania. Drugim monastyrem, który zwiedziliśmy był klasztor św. Stefana z przepiękną kaplicą jemu właśnie dedykowaną. Znajduje się tam również mini muzeum, gdzie można podziwiać ikony, kadzielnice, krucyfiksy i ornaty. Do chwili obecnej kultywuje się sztukę pisania ikon. Dojście do klasztoru ułatwia zbudowany nad przepaścią kamienny most.
Zrobiła się godzina 12-ta, autokary z tabunami pstrykających wszystko co popadnie turystów (głównie Japońców) podjeżdżały jeden za drugim, więc najwyższa pora, żeby się stąd ulotnić w kierunku kolejnego celu podróży, czyli miejscowości Kastro na Peloponezie. Niestety miejscowości o tej właśnie nazwie jest w Grecji chyba kilkanaście i GPS-owi trochę się ?zamotało?. Zanim to odkryliśmy, przejechaliśmy ze 40 kilometrów nie w tę stronę co trzeba. Nic się jednak nie stało, bo i pogoda i droga były wymarzone. Na Peloponez wjechaliśmy w Patrze przez dumę Greków, czyli mający prawie 2900m most Rio. Robi wrażenie szczególnie wieczorem, kiedy jest podświetlony. No ale jak się inwestuje ponad 630 000 000?, to musi wyglądać.
Z Patry do miejsca docelowego zostało nam jeszcze ok. 1,5 godz. drogi. Byliśmy głodni jak cholera i chcieliśmy wreszcie odpocząć po wyczerpującym dniu. Jak na złość droga, którą jechaliśmy przebiegała w pewnej odległości od miasteczek i nie było się gdzie zatrzymać. Kiedy w końcu zjechaliśmy do jednego z nich, okazało się, że jest pełne uchodźców i nasze zatrzymanie natychmiast spowodowało zbyt duże zainteresowanie. Nie było wyjścia, musieliśmy napierać dalej. W końcu dotarliśmy do Kastro. Teraz musieliśmy tylko znaleźć jakąś miejscówkę. Na pierwszym z campingów za rozstawienie 2-óch namiotów, 2-óch motocykli i trzy osoby chcieli nas skasować kwotą 32?. Ponieważ było już ciemno nic nie traciliśmy próbując znaleźć coś lepszego na kolejnym campingu. Nasze lenistwo zostało nagrodzone, bo Camping Fournia Beach zaproponował nam super bungalow z mega wielkim tarasem, kuchnią, łazienką za 10? więcej. Ponadto camping wyposażony był w swój minimarket, restaurację, kawiarnię, basen i oczywiście widok na morze z takimi zachodami słońca, że szkoda gadać. Po zagospodarowaniu pokoju poszliśmy cos zjeść do restauracji i napić się zimnego greckiego piwa. Nie wiem jak moi współtowarzysze, ale ja miałem chwilowy przesyt motocykla?
Dzień dziesiąty ? 13 czerwca. Kastro ? Olimpia ? Kastro, 146 km
Noc minęła spokojnie lecz upał nie sprzyjał temu, żeby się dobrze wyspać. Kiedy ja jeszcze smacznie spałem Doti z Hansem poszli na plażę i na poranną grecką kawę, kiedy później pokazali mi zdjęcia, żałowałem że mnie nie obudzili. Mimo, że jeszcze wczoraj mieliśmy dosyć jazdy, Szefo czyt. Doti wymyśliła zwiedzanko zamiast byczenia na basenie. Cóż robić ? Dla dobra ?pożycia małżeńskiego? musiałem się zgodzić, a Hans nie miał innego wyjścia i zrobił to samo. O godzinie 8 rano było już ponad 30*C, więc dzień zapowiadał się upalnie. Na pierwszy ?ogień? podjechaliśmy zobaczyć ruiny zamku w pobliskim Kastro. Jak w większości takich miejsc trzeba mieć dużo wyobraźni, żeby na podstawie ?kupy kamieni? zwizualizować potęgę, która tutaj powstała przed wiekami. Do mnie to nie do końca przemawia, a może to ten upał, który robił się coraz dotkliwszy?
Żeby poczuć trochę ?wiatru we włosach? postanowiliśmy pojechać do Olimpii, oddalonej od Kastro jakieś 60 km. Ciekawe opisy w przewodniku rozminęły się z naszymi oczekiwaniami, choć muszę przyznać, że kunszt rzeźbiarski twórców niektórych posągów musi budzić szacunek. Jak w większości takich miejsc sztuka miesza się z komercją, z tą różnicą, że komercja jest najczęściej w klimatyzowanych pomieszczeniach. Dlatego też postanowiliśmy tam kupić pamiątki najbliższym, wysłać widokówki do kraju i napić się dobrej kawy.
Około 16-tej wróciliśmy do Killini, i pojechaliśmy do portu z którego wypływają promy na pobliskie wyspy, żeby zjeść coś regionalnego. My z Doti zamówiliśmy sobie tradycyjnie zupę rybną i grillowane owoce morza, Hans, ponieważ nie lubi ?robactwa? , grillowaną jagnięcinę. Pierwszy raz jedliśmy zupę rybną podaną w ten sposób, że oddzielnie dostaliśmy bulion z warzywami i oddzielnie rybę podaną w całości, na której ten bulion był gotowany. Pychota.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby zabrać ze sobą arbuza, który wypadł z ciężarówki podczas porannego załadunku na polu. Nie muszę chyba opisywać jaki był słodki? Po upalnym dniu zakosztowaliśmy kąpieli w basenie, a dzień zakończyliśmy obserwując zachód słońca.
A teraz jeszcze mały suplemencik. Teoretycznie (według napiętego planu jaki trasy jaki zrobiłem przed wyjazdem) od dzisiejszego ranka powinniśmy napierać w dół Peloponezu na wodospady w Kałamacie, zobaczyć Kanał Koryncki (i oczywiście spotkać się z Córami Koryntu), zwiedzić Świątynię w Delphi, willę Dionizosa w Litohoro oraz turecki Bazar w Salonikach. Wszak tam mieliśmy zrobić ogrom zakupów dla naszych najbliższych. Ale nic z tego. Ta część Grecji musi na nas poczekać. Błękit wody w basenie, piękno otoczenia i temperatura zrobiły swoje. Najważniejsze to mieć plan na nagłą zmianę planów. Postanowiliśmy zostać w Kastro jeszcze jeden dzień i jutro zwiedzać Grecję bez motocykla. Decyzja była jednomyślna ? płyniemy na Zakhyntos. Zaplanowaną, a nie przejechaną część trasy zostawiliśmy na ?kiedy indziej?. Czasem mniej znaczy lepiej, a i tak jeszcze tydzień jazdy przed nami. A i naszym dupskom przyda się trochę odpoczynku (naszym tzn. mojej i Hansa bo Doti cały czas miała niedosyt jazdy).
Tak naprawdę to podziwiam moją małżonkę. Codziennie pierwsza była na nogach, robiła nam śniadanie, a potem jeszcze poganiała, żeby jak najwcześniej ?być w siodle?. Współczułem też Hansowi, który na postojach na tankowanie dostawał tylko czas na dwie faje i szybkie sprawdzenie ile lików pojawiło się na fejsie. Doti w tym temacie była bezlitosna. Właśnie dlatego Hans nazwał ją Szefo.
Dzień jedenasty ? 14 czerwca. Zakhyntos
Na śniadanie Doti zrobiła prawdziwą grecką sałatkę, Hans zaparzył kawę, mnie zostało tylko pokrojenie chleba. Polędwiczki Krzyśka muszą poczekać na swoją kolej. O 10-tej byliśmy już na promie na Zakhyntos. Motory zostawiliśmy w porcie, a wyspę zamierzaliśmy zwiedzać pieszo. Spacerując po uliczkach wreszcie mieliśmy czas na podziwianie greckiej kultury?ale do czasu. Żar lał się z nieba więc padła propozycja wynajęcia samochodu i pojechania na Wyspę Żółwi. W jednej z wypożyczalni samochodów właściciel zażyczył sobie 40? i na nic się zdały nasze tłumaczenia, że samochodu potrzebujemy tylko na 2 godziny, a nie na całą dobę. Kilkaset metrów dalej zobaczyliśmy wypożyczalnię ze skuterami po 12?, tam też mieli samochody, ale w podobnej cenie za dobę jak w poprzedniej wypożyczalni. Doti oczywiście zaczęła się targować, bo właściciel był sympatycznym młodym chłopakiem. A kiedy usłyszał, że z Polski przyjechaliśmy na moto, że zostały w porcie w Kastro, ?był nasz?. Okazało się, że też jest motocyklistą, pokazał nam swój sprzęt i zgodził się wypożyczyć nam samochód za 20? pod jednym warunkiem ? Hans zaprosi go na fejsa, a potem prześle mu zdjęcie z naszej wyprawy. Mówisz, masz. Jeszcze zanim sporządził umowę już widniał na Hansa fejsie.
Po kilkunastu minutach jazdy dotarliśmy na plażę Gerakas na samym koniuszku wyspy, gdzie zwykle wylegują się żółwie. Tych niestety tam nie było, bo akurat miały okres lęgowy, a prawie cała plaża była zagrodzona. Zeszliśmy na brzeg, a ledwo posadziliśmy dupska na leżaku podszedł do nas ?pan plażowy? i zażyczył sobie 8? - nie ma mowy, postanowiliśmy się stamtąd ewakuować.
Ponieważ bilet powrotny na prom kupiliśmy na 15-tą nie starczyło nam już czasu aby pojechać zobaczyć sławetny wrak w zatoce Navagio. Czasu nie starczyło nam także na zjedzenie obiadu w polecanej przez przewodniki restauracji Komis, ale może i dobrze, bo ceny w niej były naprawdę greckie. Po powrocie na Killini zjedliśmy obiad w tej samej knajpce co wczoraj i pełni wrażeń pomknęliśmy na miejscówkę. Przecież czekał na nas basen i oczywiście arbuz. Niestety wieczór nadszedł zbyt szybko i musieliśmy się spakować. Jutro wyjeżdżamy.
Dzień dwunasty ? 15 czerwca. Kastro ? Patra ? Amfissa ? Lamia ? Larrisa ? Saloniki ? Kulota (granica BG), 700 km
Od dnia dzisiejszego nasza ?grecka przygoda? będzie się kończyć. Pora obrać kierunek na Polskę, bo urlop kończył się w szybkim tempie, a do domu mieliśmy 3 tys. kilometrów. Na dodatek prognoza pogody zapowiadała upały, a to nie sprzyjało długiej jeździe motocyklem. W planach minimum na dziś mieliśmy dotarcie do Salonik ale nie wiedzieliśmy co przyniesie dzień.
Wystartowaliśmy tradycyjnie o 8-ej. Na ?stały ląd? wjechaliśmy ponownie mostem Rio i dalej wzdłuż wybrzeża kierowaliśmy się w kierunku Salonik. Droga wymarzona, winkle, cudne widoki, mały ruch? tylko coraz bardziej gorąco. Co ciekawe nie było w ogóle motocyklistów. Minęliśmy ich może dwóch, jadących w przeciwną stronę. Przed wjechaniem na autostradę zatrzymaliśmy się jeszcze, żeby posilić się tradycyjnym polsko-greckim kabanosem i suchą krakowską, które cały czas Hans woził z sobą na ?czarną godzinę?. Jazda autostradą to ?zwiedzanie? wszystkich możliwych stacji benzynowych w celu schłodzenia. Upał zrobił się tak niemiłosierny, że w pewnym momencie termometr ?na blacie? wskazywał 47*C w cieniu (o godzinie 17.00) i przebywanie dłuższy okres czasu w takiej temperaturze groziło udarem. Podczas jazdy było tak gorąco, że jadąc w rękawicach ?bez palców? rozgrzane powietrze parzyło ręce, dlatego lody, zimne napoje i zimna woda na stacjach były jedynym wybawieniem. Po dojechaniu do Salonik i zobaczeniu ogromu tego miasta zgodnie stwierdziliśmy, że zostawimy je sobie na ?kiedy indziej? i jedziemy do Bułgarii. Byliśmy tak zmęczeni upałem, że myśl o miejskim ruchu i korkach skutecznie nas zniechęciła do zakupów na tureckim bazarze. Przed samą granicą zatrzymaliśmy się jeszcze na ostatnią grecką kawę. Przy okazji w sklepie z regionalnymi kulinarnymi wiktuałami zrobiliśmy zakupy i w miarę usatysfakcjonowani ruszyliśmy w kierunku przejścia granicznego (pełna satysfakcja = zakupy w Salonikach). Na granicy zastaliśmy kilometrowy korek tirów, który skutecznie blokował dojazd do kontroli paszportowej, bo dróżka do przejścia niestety była jednojezdniowa (czyt. jeden pas w jednym kierunku). Swoją drogą to ciekawe, dlaczego obydwa kraje, które są w UE mają takie utrudnienia na swoich granicach?
Wbrew przepisom ruchu drogowego, wjechaliśmy na przeciwległy pas i powoli dotarliśmy do celników. Mieliśmy tak odparzone ?siedzenia?, że było nam wszystko jedno. Ryzyko się opłaciło, szybkie sprawdzenie paszportów i byliśmy w Bułgarii. Parę kilometrów za granicą znaleźliśmy hotel, który miał ogromną - w dosłownym tego słowa znaczeniu zaletę ? pełnowymiarowy basen pływacki. Jak nam później wytłumaczyła pani z recepcji, za czasów socjalistycznej Bułgarii na tym basenie odbywały się treningi bułgarskiej kadry pływackiej. Dla naszych pośladków chłodna woda była jak balsam z drzewa migdałowego, więc decyzja o pozostaniu w tym miejscu mogła być tylko jedna. Dodatkowym atutem tego miejsca była restauracja, serwująca ponoć pyszne szkembe ( bułgarskie flaki). Byłem tak zmęczony, że zrezygnowałem z kolacji na rzecz zimnego piwa. Jedyne czego pragnąłem to spaaaaać. Ale ?tester? i smakosz flaków nasz przyjaciel Hans i jego asystentka w tym temacie, czyli Doti oczywiście nie odmówili sobie tej przyjemności, tym bardziej, że smak bułgarskich flaków znaliśmy z poprzednich wypraw.
Po raz kolejny postanowiliśmy spędzić wakacje na motocyklu. Ponieważ w ubiegłym roku zahaczyliśmy o Albanię, która nota bene zauroczyła nas swoim postkomunistycznym klimatem, krajobrazami i życzliwością z jaką się spotkaliśmy, postanowiliśmy tam wrócić, żeby zobaczyć tę jej część, której nie mogliśmy zwiedzić rok wcześniej i pojechać jeszcze dalej na południe, czyli do Grecji.
Różnica, która wyróżniała tegoroczny wyjazd od poprzednich była zasadnicza - tym razem postanowiliśmy jechać w dwa motocykle, a naszym towarzyszem ?doli i niedoli? był Krzysiek czyli Hans4.
O kłopotach Grecji wszyscy słyszeli, a ponieważ z wyczytanych wcześniej opisów wiedzieliśmy, że nie należy do krajów najtańszych, wzięliśmy ze sobą sprzęt biwakowy (namioty, materace, itp.) a Hans dodatkowo cały kufer kabanosów, podwawelskiej, polędwiczek wędzonych? bo lubi mieć, ale jakby nie było w dalszej drodze czasem ratowały nam życie (w przeciwieństwie do sprzętu biwakowego, który pozostał nietknięty).
Wyjazd zaplanowaliśmy na 4 czerwca. Punktualnie o 8.00 spotkaliśmy się w Głuchowie na stacji benzynowej i w świetnych humorach ruszyliśmy w podróż. Pierwszy postój dopiero przed granicą. Mknęliśmy niczym torpedy ? o 10.30 byliśmy w Cieszynie. Tam pożegnalny, tradycyjny hot-dog, kawa oraz ?faja? Hansa i w drogę. Pogoda była super, słońce świeciło, wiaterek powiewał. Plan na dzisiaj, to dotrzeć do Budapesztu. Ponieważ ilość kilometrów, jaką mieliśmy do pokonania była dość duża postanowiliśmy, że w krajach tranzytowych będziemy jechać autostradami żeby jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Kolejna przerwa na wytchnienie tylnym częściom ciała była w okolicach Żyliny i dalej ?na koń?, żeby dotrzeć do miejsca przewidywanego noclegu.
Na przedmieściach Bratysławy zauważyłem, że zapaliła się kontrolka ABS-u w naszym Norge, po kilku sekundach, czerwona kontrolka alarmowa, po czym silnik zgasł. Siłą rozpędu dotoczyliśmy się do najbliższej stacji benzynowej. Co jest? Motocykl dopiero co odebrany z serwisu po przeglądzie, wszystko powinno być OK. Sprawdziłem połączenia elektryczne, te które są oczywiście widoczne, wyglądało na to, że jest problem z akumulatorem. Na stacji nie mieli ani mierników, ani kabli rozruchowych więc postanowiliśmy przełożyć aku? z Krzyśka Tenery do Norge. Po przełożeniu silnik ?zagadał? momentalnie. Stwierdziliśmy kolektywnie, że winowajcą jest akumulator, tylko skąd wziąć nowy? Na szczęście ? nieszczęście - 3 kilometry dalej był serwis pewnej niemieckiej firmy z biało-niebieską szachownicą w logo. W warsztacie odmówiono mi pożyczenia miernika, żebym mógł sprawdzić ładowanie aku?, nie pozostało mi nic innego jak kupić nowy akumulator. Byłbym kłamcą gdybym twierdził, że cena mnie nie zabolała, ale w tej sytuacji wydawało się, że nie ma innego wyjścia. Z nowym akumulatorem wróciłem do Doti i Hansa na stację, a nie było to takie proste, bo stacja była przy autostradzie i ?pod prąd? raczej nie bardzo. Po kilku podejściach wreszcie się udało, jestem. Co z tego, jak w momencie wjechania na stację silnik wydał ostatnie tchnienie. Wtedy już wiedziałem, że przyczyną nie był akumulator, a brak ładowania. Po krótkiej naradzie, ponieważ już zdaliśmy sobie sprawę z tego, że dzisiaj nie uda nam się naprawić moto, wdrożyliśmy plan B, czyli dzwonimy po Assistance. Pomoc przyjechała po nas o 21.00 i ok. 22-ej dowieźli nas do pensjonatu, w którym mieliśmy nocować. Nie muszę chyba nikogo przekonywać, że nie spaliśmy najlepiej nie wiedząc do końca co przyniesie jutrzejszy dzień?
Dzień drugi ? 5 czerwca. Bratysława ? Budapeszt, 204 km
Ale to był dzień. Wstaliśmy przed 7-mą, zjedliśmy śniadanie i zadzwoniliśmy po ?Pana Assistance?. Przyjechał o 8.30, bo serwis Moto Guzzi był czynny od 9-tej (chyba nie muszę dodawać, że tych informacji dostarczył nam wujek Google oraz Drabek Assistance, o którym będzie w dalszej części relacji). Podjechaliśmy do serwisu ? lipa, przeniesiony. Jedziemy do kolejnego ? nie mają czasu i części. Trzeci serwis Italian Motors nic ? nie ma mechanika. Na szczęście dostaliśmy od nich namiary na jeszcze jeden salon włoskich motocykli, gdzie również podobno mieli naprawiać motocykle. Z marnymi nadziejami dotarliśmy na miejsce. Ja z Doti w assistansowym Mercdesie, Guzzi na lawecie, a Hans na moto, co za tragikomedia. ?Pan Assistance? dostał kolejne zlecenie, więc musiał nas opuścić (zostawiając numer telefonu gdyby coś poszło nie tak). Panowie mechanicy popatrzyli na nas niechętnie jakby nic im się nie chciało, ale po chwili namowy postanowili pochylić się nad problemem czyt. Moto Guzzi. Zdjęli siedzenie, przyłożyli miernik i wydali diagnozę ?baterku kaput, ładowania niet?. Kurde, tyle to my też wiemy. Co dalej, bo z tą wiedzą daleko nie zajedziemy? Ładujemy ?baterku?, bo bez ?baterku? nie odpalimy ?motorku?. OK, wyjęliśmy akumulator i panowie go podłączyli pod prostownik, a my cierpliwie czekaliśmy. Doti z Hansem poszli na kawę, ja ponieważ nie wiedzieć czemu nie miałem ani apetytu ani pragnienia, odkręciłem zbiornik paliwa, żeby dostać się do alternatora. W międzyczasie posłuchałem sobie od motocyklistów, którzy przyjeżdżali na serwis, jak to dobrze jest mieć Moto Guzzi, bo można poznać wszystkie serwisy w Europie i tego typu niewybredne żarciki. Słowaccy mechanicy dodatkowo stwierdzili ,że tak naprawdę to nie mają w tej chwili ani alternatora, ani regulatora napięcia (termin na ich sprowadzenie to 14 dni) więc ich praca może skończyć się tylko na znalezieniu przyczyny, na naprawę raczej nie mieliśmy co liczyć.
Po takim postawieniu sprawy zupełnie załamany zadzwoniłem do Kuby (zwanego dalej Drabek Assistance) i swojego przyjaciela Marcina, aby przybyli do Bratysławy z odsieczą tzn. żeby przyjechali dwoma samochodami plus przyczepa do przewozu motocykli. Jednym z nich my mieliśmy kontynuować podróż w kierunku Grecji (my puszką, a Hans na moto?), drugim oni mieli zabrać Guźca do Łodzi. Po dosłownie godzinie Drabek Assistance z Marcinem byli w blokach startowych, a my wkładaliśmy ?baterku? do ?motorku?. Motocykl odpalił ?od strzała?, prąd z alternatora ?wychodził?, tylko nie ładował akumulatora. Jedyna rzecz jaka mi przyszła do głowy, to uszkodzony kabel pomiędzy alternatorem, a akumulatorem. W czasie kiedy ja szykowałem tymczasowy kabel jeden z panów mechaników izolował końcówki starego, żeby nie było przypadkowego zwarcia. I właśnie podczas tej ?operacji? końcówka oczkowa, którą przykręca się do alternatora została mu w ręku. ?Motyla noga?, przez taką pierdołę nasze wakacje wisiały na włosku ? ?zimny lut?. Panowie przylutowali ?oczko?, ładowanie wróciło. Kamień z serca. Zobaczyć wtedy nasze miny ? BEZCENNE. Teraz tylko zostało poskładać moto, odwołać chłopaków z Drabek Assistance (Kubuś i Marcin, jeszcze raz wielkie dzięki) i pomknąć do Budapesztu, w którym mieliśmy być wczoraj.
Do Budapesztu dotarliśmy ok. 20-tej. Hotel w którym mieliśmy nocować był zbudowany chyba z pojedynczych kontenerów postawionych jeden na drugim. Pokój był tak mały, że dwie osoby miały problem żeby przejść obok siebie. Nam to jednak nie przeszkadzało. Mieliśmy tam być tylko jedną noc i to w dodatku krótką, bo po kąpieli zaplanowaliśmy nocne zwiedzanie Budapesztu.
Po powrocie ze zwiedzania sen i może wreszcie kolejny dzień bez przygód?
Dzień trzeci ? 6 czerwca. Budapeszt ? Szeged ? Subotica ? Novi Sad ? Belgrad ? Nisz ? Dżep (SRB), 716 km
Po spokojnie przespanej nocy wstaliśmy z Hansem o 7-mej. Doti nie było w pokoju, wstała wcześniej żeby podziwiać wschodzące słońce i zaplanować dzisiejszy dzień. Ok. 8-mej wyjechaliśmy na autostradę i ruszyliśmy w kierunku Serbii. Na przygranicznej stacji benzynowej Hans zakupił ?faje?, które jak się za chwilę okazało były wyprodukowane w Polsce, tylko cena była o 30% niższa. Droga przez Serbię przebiegła bez żadnych sensacji. Goniąc stracony dzień napieraliśmy non stop autostradą, dopiero tuż przed granicą z Macedonią zaczęła się zwykła jednopasmówka. Jazdę zakończyliśmy o 18.00 w miejscowości Dżep i motelu o tej samej nazwie. Podczas rozpakowywania motocykli podjechał jeszcze jeden motocyklista z Polski, którym okazał się Jacek ( Jacenty, jak go nazwaliśmy). Jacenty wracał z jakiegoś zlotu z Grecji. Z tego co opowiadał, niewiele pamiętał jak się znalazł w tym miejscu w którym byliśmy, bo ilość alkoholu jaką miał we krwi była cały czas powyżej normy. Jedno wiedział na pewno ? jutro wieczorem musi być w domu, po czym zamówił 4 piwa i usiadł przy stoliku.
My natomiast poszliśmy grzecznie do lokalnego baru znajdującego się naprzeciwko naszego motelu i zamówiliśmy lokalną pleskawicę (plaskacza wg Hansa), domowe kiełbaski oraz zimne ?domacie wino?. Bar był bardzo, bardzo niepozorny, natomiast kolacja ?mistrzostwo świata?. Po zaplanowaniu trasy na kolejny dzień, kąpiel i spać.
Dzień czwarty - 7 czerwca. Dżep ? Skopie ? Gostivar ? Ohrid (MK), 320 km
Na śniadanie był omlet i pyszna kawa. Pogawędziliśmy trochę na temat Macedonii, która miała nas przywitać dzisiejszego dnia. Kiedy już kończyliśmy śniadanie ok. 9 rano z motelu wyszedł ?Jacenty?. Nie wyglądał świeżo, a na nasze pytanie, jakim to cudem chce dotrzeć dzisiaj do Poznania (czyli ok. 1500 km), ze stoickim spokojem odpowiedział, że będzie na miejscu o 22.10. Precyzja godna MISTRZA!
Wystartowaliśmy ok. 9.30. Trasa przez resztę Serbii i Macedonię przebiegała bez przygód. Na chwilę zatrzymaliśmy się na zwiedzanie Skopie i dalej w drogę do jeziora Ohrydzkiego. Przed samym Ohridem zaczęło lekko padać. Zatrzymaliśmy się na tankowanie i założenie sprzętu przeciwdeszczowego. Do miejsca w którym planowany był nocleg zostało niewiele kilometrów, więc szybko ruszyliśmy dalej. W Prestani, gdzie mieliśmy zaplanowany nocleg zaczęło mocniej padać, a my chcąc przeczekać deszcz, zatrzymaliśmy się pod drzewem i żywopłotem z rozmarynu. Jak zwykle bywa w takich przypadkach noclegu nie musieliśmy szukać, bo nocleg znalazł nas sam ? doszedł do as miejscowy rybak i zaproponował pokoje. Ponieważ pokoje były bardzo fajne czyt. czyste, świeże i z dala od drogi, a przede wszystkim tanie (7 euro za dobę), nie zastanawialiśmy się nawet minuty. Do naszej dyspozycji był cały ?poziom tarasu?. Pięć pokoi, pięć łazienek, miejsce do parkowania motorów, lodówka, telewizor? i całkowite zaufanie gospodarzy. Zachowaliśmy się ?z klasą?. Zajęliśmy tylko jeden pokój.
Gospodarze poczęstowali nas kawą, obowiązkowo rakiją i sokiem domowej roboty. W cenie pokoju ?wynegocjowaliśmy? jeszcze podwiezienia do najbliższego sklepu po zakupy czyli legendarne macedońskie pomidory, jogurt i cebulę.
?Podwózka? odbyła się kultową Zastawą z ledwie poruszającymi się wycieraczkami i takim brudem w środku, że trudno to sobie wyobrazić. Ale nasz gospodarz ?pachnący? czosnkiem i domową rakiją był nie do przecenienia, tak jak ilość popiołu z palonych przez niego fajek, strząsanych na podłogę Zastawy i nie sprzątanych chyba od kilku lat. W ogóle jeśli chodzi o motoryzację w Macedonii, to tyle reliktów dawnej Jugosławii jak tam, trudno znaleźć gdziekolwiek indziej.
Po ?opędzlowaniu? michy pomidorów ze śmietaną, ze świeżutkim macedońskim chlebem, przegryzanymi polskimi polędwiczkami Hansa, można było zgrać filmiki z kamery, zdjęcia z aparatu, napisać maile do dzieci, zadzwonić do Emki i spokojnie zaplanować jutrzejszy dzień.
Dzień piąty ? 8 czerwca. Ohrid ? Resen ? Ohrid, 119 km
Pobudka tradycyjnie ok. 7.00. Dziś tak naprawdę zaczynają się prawdziwe wakacje, czyli ?lajtowo? zwiedzamy okolice Ohridu. Na początek klasztor Św. Nauma, gdzie Hans najpierw w cerkwi Św.Petki, przemył oczy w wodzie o cudownych właściwościach, która ponoć leczy schorzenia wzroku. Po zwiedzeniu klasztoru popłynęliśmy łódką do źródeł rzeki Czarny Drin. Właściciel łódki opowiadał ciekawe historie, pokazywał bijące na dnie rzeki źródła i śpiewał polskie i macedońskie pieśni (przy ?Szła dzieweczka do laseczka?? oczywiście ochoczo mu pomogliśmy). Przeuroczy gość. Zrobiło się południe, więc poszliśmy na pleskawicę (plaskacza), frytki i kawę, a po obiedzie kupić pamiątkowe magnesy.
Z klasztoru pojechaliśmy do Parku Narodowego Galicica i nad jezioro Prespa. Był to odcinek, którego z uwagi na zamknięcie drogi nie przejechaliśmy w ubiegłym roku. Trasa była bardzo malownicza, wijące się wśród lasów i gór zakrętasy ? super. Jadąc po serpentynach podziwialiśmy piękno macedońskich pejzaży i uroki dzikiej przyrody. Po drodze spotkaliśmy paralotniarzy, którzy akurat podrywali się do lotu. My mieliśmy bajeczne widoki, a co dopiero oni. Po 25 kilometrach zjechaliśmy w dół wprost nad jezioro Prespa. Jest to jedno z najczystszych jezior w Europie, a leży na terytorium trzech krajów: Macedonii, Grecji i Albanii.
Jadąc wzdłuż brzegu Prespy kolejne już w tym roku zwierzę ?wtargnęło? nam pod koła. Tym razem na szczęście był to żółw, z którym zrobiliśmy sobie pamiątkowe fotki i dalej przez Resen pojechaliśmy do Ohridu na kawę i zwiedzanie starego miasta. Jak to zwykle bywa na Bałkanach, przeszłość łączy się z przyszłością, brzydota podupadłych kamienic z nowymi willami otoczonymi basenami. Ochryda jest bez wątpienia jednym z ładniejszych miast na Bałkanach. Labirynt uliczek na Starym Mieście, wspaniałe cerkwie i kościoły położone nad szmaragdowymi wodami Jeziora Ochrydzkiego, twierdza cara Samuela, antyczny teatr, Muzeum Archeologiczne i Galeria Ikon. Historia miasta jest bardzo ciekawa, ale to nie miejsce, żeby o niej pisać.
Na kwaterę wróciliśmy ok. 17.30 zaliczając jeszcze po drodze ?szopską sałatkę?. Jutro bez żalu opuścimy Macedonię i ruszymy do Albanii. Teraz przed nami wszystko to, co nieznane.
Dzień szósty - 9 czerwca. Ohrid ? Elbasan ? Fier ? Vlore ? Saranda (San Basil), 429 km
To miał być dzień bez niespodzianek, przelot przez Albanię, nocleg nad morzem i koniec. Wg wczorajszego planu, o 8.00 opuściliśmy gościnne progi Atiny i Pawła. Granice przejechaliśmy bez przeszkód i ok. 10-tej zatrzymaliśmy się na kawę kilka kilometrów za Elbasan. Kawa była tak dobra, że wypiliśmy po dwie, chwilę pogadaliśmy z obsługą stacji skąd jesteśmy i gdzie jedziemy, trochę o piłce (wiadomo, Lewandowski i Piszczek otwierają wszystkie drzwi ) i po godzinie ruszyliśmy dalej. Hans jechał z przodu, my za nim i już po cichu planowaliśmy wieczór w Sarandzie. Po przejechaniu jakiś 60 kilometrów, coś jakby mi brakowało. ?Obmacałem? się cały, no tak?torebkę z dokumentami, kasą, paszportami , kartami zostawiłem na oparciu krzesła na stacji, gdzie piliśmy kawę. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Już widziałem te korowody w ambasadzie z paszportami, blokowaniem kart, ach? szkoda gadać.
Decyzja mogła być tylko jedna, w tył zwrot i jak najszybciej na tę stację, może zdarzy się jakiś cud. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, GPS nie poprowadził nas tą samą trasą, tylko skrótem. Dziury były takie (głębokie i wypełnione błotnistą breją), że koła wpadały po osie. Po kilkunastu kilometrach usłyszałem z tyłu metaliczny dźwięk. Zatrzymaliśmy się? dlaczego nie jestem zdziwiony ? na dziurach urwaliśmy uchwyt tłumika. Byłem załamany. Żeby zminimalizować straty postanowiliśmy, że Doti zostanie z motocyklem, a ja z Hansem pojedziemy dalej szukać stacji. Po dosłownie kilku kilometrach wjechaliśmy w burzę z piorunami i gradem. Wymywane kamienie ze zbocza góry spadały na asfalt tak, że musieliśmy omijać je ?slalomem?. Przemoczeni do suchej nitki (Hans jechał w dżinsie, a ja z krótkim rękawkiem) dotarliśmy do stacji którą szukaliśmy. Na ugiętych nogach wszedłem do ?kantorka? w którym siedział spotkany wcześniej ?gość? z obsługi. Na nasz widok zaśmiał się od ucha do ucha?- ?Polonia all right? i dalej zadowolony się cieszy. Człowieku, jest bardzo ?nie w porządku?, gdzie jest moja torebka z dokumentami? Okazało się, że torebkę znalazła kelnerka, która sprzątała po nas filiżanki po kawie i po zakończonej zmianie, zabrała ją do domu. Telefon do niej i po kilku minutach dziewczyna przybiegła boso w deszczu, żeby oddać naszą zgubę. Po wręczeniu mi torebki zażądali sprawdzenia, czy nic nie brakuje. Wszystko jest. Po drobnym ?znaleźnym?, który z wielkim oporem przyjęła, wyściskaliśmy się serdecznie wśród śmiechów Hansa i pozostałej części załogi stacji. I jak tu nie wierzyć w miłość Albańczyków do Polaków.
OK, jeden problem z głowy, teraz trzeba pomyśleć o naprawie moto. Dostaliśmy jeszcze na stacji kawałek drutu, żeby prowizorycznie podwiązać tłumik. Pożegnani uśmiechami wróciliśmy do Doti, która na nas czekała przy drodze. Już ją sobie wyobrażałem zmokniętą i wściekłą. Okazało się, że w miejscu gdzie ją zostawiliśmy nie spadła ani kropla deszczu, a na dodatek moto mieliśmy na tyle naprawione, że mogliśmy kontynuować podróż. Po prostu zatrzymał się kierowca ciężarówki, spytał o co chodzi, po czym przytargał ze swego zdezelowanego sprzęta kawałek drutu, skręcił urwany tłumik, życzył? szczęśliwej drogi? i pojechał.
W lepszych nastrojach ruszyliśmy w kierunku wybrzeża. Byłą godzina 14.30, a przed nami jeszcze około 150 kilometrów. Wijącą się nad morzem trasą około 17.00 dotarliśmy do Wlore, gdzie zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilę na kawę. Ruszyliśmy do Sarandy do której zostało nam około 100 kilometrów i do której ostatecznie nie dojechaliśmy.
Tutaj może taka moja mała dygresja odnośnie ?kultowości tras motocyklowych?. Na kilku byłem, o wielu czytałem, ale nie wiem jakim cudem droga Wlore-Saranda nie jest wśród nich wymieniana. Niezliczone ilości agrafek, widoki zapierające dech w piersiach, góry z jednej strony i morze z drugiej i asfalt, który jest naprawdę dobrej jakości. Ale tempo jazdy po tych cudownościach to 30 km/h. Moim zdaniem droga SH8 zasługuje na to, żeby znaleźć się wśród tych ?kultowych?.
Wszystko fajnie, ale robiło się około 19.30 i a my mieliśmy jeszcze 50 kilometrów do Sarandy i jakąś burzę przed nami. Napięcie całego dnia i zmęczenie też robiły swoje. Poddaliśmy się 20 kilometrów przed Sarandą w miejscowości Shen Vasil. Przy drodze znaleźliśmy coś w rodzaju pensjonatu. Miejscóweczka była bardzo klimatyczna, a do tego pokój ze śniadaniem dla 3 osób miał kosztować 30 euro. Ulokowaliśmy się w pokoju z ogromnym tarasem i z widokiem na platan, który niemalże zaglądał do okna. Po dosłownie kilku minutach zrobiło się ciemno. Dopiero teraz uświadomiliśmy sobie, że dzięki wrażeniom, jakie zapewniłem współtowarzyszom podróży, poza śniadaniem nic nie jedliśmy. Przegryźliśmy Hansowej polędwiczki z macedońskim chlebem i zeszliśmy na dół pogadać z właścicielem. Oczywiście nie obeszło się bez wina z jego winnicy i opowieści o Albanii, Polsce i życiu w ogóle. Właściciel, był kiedyś marynarzem, pływał po świecie, znał kilka języków, był też w Polsce i bardzo miło ją wspominał. Rano obiecał zadzwonić po kogoś, kto pomoże zastąpić drut w naszym
Dzień siódmy ? 10 czerwca. San Basil ? Blue Eye ? Saranda ? Ksamil, 68 km
O 6 rano obudziło nas słońce, śpiew ptaków i ? wycie krów. Na dzień dobry obowiązkowo kawa, a potem śniadanie przygotowane osobiście przez właściciela ? jajecznica z kiełbasą i serem, domowy ser, domowa marmolada z fig, grzanki, soki, owoce. Po wczorajszym dniu czuliśmy się wyjątkowo dopieszczeni. Dzisiaj w planie mieliśmy tylko lekkie zwiedzanie, więc nie musieliśmy się śpieszyć.
Ale przed wyjazdem obiecana wczoraj ?rekonstrukcja? mojego tłumika. Nasz gospodarz zawiózł mnie do swojego kumpla, który był blacharzem-lakiernikiem samochodowym. Szybko nawiązaliśmy kontakt i wspólnie w kilka minut zastąpiliśmy urwany aluminiowy uchwyt tłumika jego stalowym odpowiednikiem. Teraz już żadne bałkańskie dziury nam nie straszne. Przy okazji mój nowy kolega pochwalił się swoją ostatnia ?fuchą? tzn. VW Sharanem, który naprawiał. Pokazał mi zdjęcia przed i po naprawie i muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem, bo biedny VW miał chyba bliskie spotkanie z lokomotywą, natomiast po naprawie ?nówka-sztuka?. Ciekawe ilu miał dawców? Szkoda tylko, że nie miałem ze sobą aparatu, aby uwiecznić to zjawisko.
Cel na dziś ? zwiedzenie Blue Eye, Sarandy i nocleg w Ksamilu, ale po kolei.
Około 11.00 dotarliśmy do Blue Eye (Niebieskie Oko czyli Syri Kalter). Jest to urokliwe miejsce położone na północ od Sarandy na drodze do miejscowości Gjirokaster. Doti by mi nie wybaczyła, gdybym choć paru słów nie poświęcił na jego opis i historię, ale naprawdę warto. Przytaczam zatem zapiski mojej małżonki, która stara się równoważyć moje ?napierać? ze swoim ?zwiedzać?.
?W czasach PRL partyjni działacze PZPR mieli swoje dacze i zamknięte strefy wypoczynkowe w Bieszczadach i na Mazurach. W Albanii ówcześni bonzowie partyjni mieli również takie ?magiczne? miejsca. Jednym z nich było Syri Kalter. Nazwę tę tłumaczy się jako ?Niebieskie Oko?. Przy szosie z Sarandy do Girjokastry jest wyraźna tablica w miejscu, gdzie w lewo odchodzi wąska wstążka asfaltu. Potem mijamy pamiętającą lepsze czasy bramę ze rdzewiejącym już napisem ?Welcome in Blue Eye?, który przypomina nam szyld nad wjazdem na teren ogródków działkowych. Potem droga dochodzi do ładnego sztucznego jeziorka, obramowanego lasem, gdzie uprzejmy strażnik kasuje opłatę za wjazd na teren parku. Po przejechaniu przez tamę jeszcze kilometr lekko pod górę ? wzdłuż górskiej rzeki, aż dojeżdżamy w końcu do Oka.?
Wszystko to prawda, tyle tylko, że my ten kilometr pokonaliśmy pieszo z uwagi na remont drogi.
?Samo źródło to urokliwe miejsce, gdzie wypływa strumień, który tworzy rzekę. Głębokość miejsca wypływu wody to podobno 45 metrów. Mały staw, który utworzył się wokół źródła, wypełniony jest błękitną, krystalicznie czystą wodą, która cały czas wypychana jest spod skał i bulgocze jak w gotującym się garnku. Woda w wewnętrznej części wydaje się być ciemno niebieska natomiast na zewnątrz jaśniejszy kolor tworzy pierścień lub otoczkę tego ciemniejszego koloru. Daje to wrażenie niebieskiego oka i stąd też nazwa tego miejsca. Chociaż o niej samej krążą też inne legendy. Jak na przykład ta, że źródło to tak na prawdę oko smoka zakopanego tutaj przez przebiegłego chłopa, który go pokonał. Albo że miejsce to nazwał w ten sposób jeden z inżynierów pobliskiej hydroelektrowni, na cześć koloru oczu swojej ukochanej.
Ciekawiej brzmi jednak historia, że teren ?Niebieskiego Oka? za czasów komunizmu był ogrodzony i dostęp do tego cudu przyrody mieli tylko i wyłącznie członkowie komunistycznej partyjnej wierchuszki. Pytanie tylko, co partyjni oficjele robili w tym miejscu? W Bieszczadach można przynajmniej zapolować na dzikiego zwierza, ale tu? Tak blisko drogi z Gijrokastry do Sarandy dzikiej zwierzyny pewnie nie ma aż tak dużo. Chyba jedynie urządzano tutaj partyjne popijawy przy rakiji i stołach zastawionych jedzeniem. Nie pozostały przy tym tutaj żadne wille byłych partyjnych bonzów, ani chronione osiedla. Po prostu, w środku lasu bije źródło i tyle. Mimo to, nikt ze zwykłych śmiertelników w Albanii nie mógł cieszyć się wówczas tym niezwykłym widokiem?.
W sumie spędziliśmy tam 2 godziny. W głąb źródła wpatrywaliśmy się ze specjalnego małego tarasu, zawieszonego nad nim. Gapiliśmy się zatem przez chwilę w czysty błękit. Miejsce jest magiczne, bo źródło hipnotyzowało swoimi jaskrawymi barwami i nieustającym bulgotaniem wody. Hans wymoczył nogi w źródle (pomimo pięknego otoczenia źródła kąpiel w wodzie jest wyzwaniem, bo woda wypływająca spod skały utrzymuje stałą temperaturę ok 10 stopni Celsjusza.), poszwędaliśmy się po uroczych zakamarkach i obowiązkowo wypiliśmy kawę w restauracji nad szumiącą rzeką. Nad Blue Eye spotkaliśmy grupę Polaków ze Śląska, którzy dali nam namiary na apartamenty w Ksamilu, gdzie mieszkali. Dotarliśmy tam o 14.30 z zamiarem spędzenia reszty dnia na plaży i wygrzania kości po wczorajszym dniu. Za pokój zapłaciliśmy jedynie 20 euro. W cenie oczywiście właściciel pozwolił nam na korzystanie z wszelkich dobrodziejstw ogrodu ? nektarynek, brzoskwiń, cytryn (jedną z nich przywieźliśmy do Polski i skończyła swój żywot w porannej herbacie). Ksamil jest przepiękną miejscowością położoną na półwyspie w odległości 15 km od Sarandy. Ma piaszczyste plaże, turkusową wodę, a w pobliżu bajeczne wysepki.
Jadąc do Ksamilu oczywiście musieliśmy przejechać przez Sarandę. Jakie szczęście, że nie dojechaliśmy tam wczoraj. Miasto choć ładne, to jest największym nadmorskim kurortem ? blokowiskiem, niestety z kamienistymi plażami. Dziesiątki betonowych hoteli, dziesiątki restauracji, mnóstwo samochodów, mnóstwo ludzi i ? zero albańskiego dzikiego klimatu. I nawet Korfu widoczna z portu w Sarandzie tego nie zmienia.
Po krótkim odpoczynku poszliśmy na plażę, wykapaliśmy się w Morzu Jońskim, a potem zjedliśmy obiad w restauracji przy apartamencie ? pyszny smażony levrek (albańska ryba) z frytkami, surówką, kawą i piwem. Całość ? około 4 euro na osobę. Po obiedzie ja z Hansem uderzyliśmy w drzemkę, a Doti ruszyła na zwiedzanie Ksamilu. Znalazła jeszcze jedną klimatyczną plażę, na której wieczorem podziwialiśmy zachód słońca. Wieczorem nie odmówiliśmy sobie pożegnalnej z Albanią kolacji, przecież od jutra zaczną się już niezłe greckie ceny. Hans zjadł kolejnego levreka, a my mix grillowanych owoców morza, oczywiście z zimnym domowym winem.
Jak na razie spaliśmy i jedliśmy ?na wypasie?, oczywiście na miarę naszych finansowych możliwości, ale jutro przywitamy Grecję i chyba w końcu przyjdzie pora na rozbicie namiotów. Wrażeń też nam nie brakowało. Jedno jest pewne. Spędzajcie urlopy w Albanii, nie bójcie się odwiedzić tego pięknego kraju, przemierzajcie Albanię wzdłuż i wszerz, to naprawdę piękne i przyjazne państwo. Można płacić zarówno w lekach albańskich, jak i euro, ale przelicznik zależy od miejsca gdzie jesteście i wynosi od 100 ? 140 leków za 1 euro. I oczywiście w Albanii należy jeść ryby i owoce morza (których niestety mieliśmy niedosyt). W każdej albańskiej restauracji ich wybór jest ogromny, produkty świeże, a ceny na kieszeń każdego motocyklisty.
Dzień ósmy: Ksamil ? Ktiomata ? Joanina ? Kalambaka (GR), 282 km
Ósmego dnia dotarliśmy do kraju docelowego naszej podróży. Ale mało brakowało by tak się nie stało. I tym razem to nie ja miałem być sprawcą ? Ale zacznijmy od początku, czyli od 8.00 rano.
Po śniadaniu na łonie natury około 9.00 ruszyliśmy w kierunku Grecji. Po drodze na kilkanaście minut zatrzymaliśmy się w Sarandzie, aby na foto uwiecznić klimat portu. Przez granicę albańską przejechaliśmy bez problemów, ale na granicy greckiej stał sznur samochodów i autokarów. Jak rasowi motocykliści podjechaliśmy oczywiście bez kolejki. Sympatyczny celnik sprawdził nam paszporty, na prośbę Doti przystawił ?pieczątki do kolekcji? i kazał podjechać kilka metrów dalej do sprawdzenia bagaży. W kolejce do kontroli czekało mnóstwo ludzi z walizkami na chodnikach ? pasażerowie autokarów, turyści z osobówek, zwykli piesi. Obok kręcili się greccy policjanci z psami. Panował zupełny bezruch. Ale do nas podszedł groźnie wyglądający Grek:
- do you something to declare?
- Doti: nothing
- are you sure?
- yes, I am (+ szeroki uśmiech)
- cigarettes, alkochol ?
- no, nothing (poza dwoma kartonami fajek Hnsa?)
- you are very confident woman, you can go (o dziwo + uśmiech celnika)
No to pojechaliśmy, ale tylko my. Gdy tylko stanęliśmy na greckiej ziemi zobaczyliśmy, że Hans dalej stoi przy celniku. Doti wróciła zobaczyć co się stało. Okazało się, ze nasz przyjaciel na granicy nie wyłączył kamerki, a czujne oko celnika zauważyło zielone światełko. Kazał Hansowi zejść z motoru, wściekły mówił, że to ?big problem? i tak naprawdę mógł zrobić wszystko łącznie z cofnięciem Hansa z granicy. Doti my wytłumaczyła, że kolega jest pierwszy raz za granicą, że filmuje wszystko całą drogę, a kamery nie wyłączył przez przeoczenie. Dobry bajer i szelmowski uśmiech to połowa roboty. Groźny Grek popukał się w głowę, popatrzył wymownie na Hansa i kazał mu jechać. Kamień spadł nam z serca.
A teraz pytanie - gdzie znajduje się najgłębszy kanion na świecie? Według Księgi Rekordów Guinnessa ? w Grecji! Mowa o wąwozie Vikos w górach Pindos, w graniczącej z Albanią prowincji Epir. Na podbój Vikos wyruszyliśmy zaraz po wypiciu greckiej kawy. Tablice przy szlakach informowały, że zbocza mają 900 metrów wysokości przy zaledwie 1100 metrach szerokości wąwozu. To właśnie stosunek głębokości i szerokości sprawił, że Vikos wyprzedził w rankingu znany kanion Colca. Zbocza Vikos tworzą wspaniałe wapienne ściany i turnie, przetykane soczystą zielenią, jakże rzadką w Grecji. Aby zejść na dno wąwozu potrzeba kilku godzin. My oczywiście nie zamierzaliśmy tego robić, chcieliśmy go objechać z dwóch stron, docierając najpierw do miejscowości Vikos, a potem do Papingo. Zrobiliśmy dwie piękne pętle Aristi-Vikos i Aristi - Papingo ? serpentyny, agrafki, w górę, w dół ? widoki po prostu zapierały dech w piersiach. Obie pokonaliśmy w dwie strony, bo w tych miasteczkach po prostu kończyła się droga. No i oczywiście mieliśmy kolejne spotkanie ze zwierzęciem, a właściwie trzema bo w Papingo z pobliskiego domostwa wyskoczyły do nas psy. Na szczęście obyło się bez ofiar.
W Grecji czas biegnie swoim rytmem, czyt. godzinę do przodu, więc jazdę dookoła Vikos skończyliśmy około 15.00. Chcieliśmy dzisiaj dotrzeć do obowiązkowego punktu każdej greckiej wycieczki, czyli Meteorów, które mieliśmy zwiedzać jutro. Mieliśmy do przejechania 160 km, więc postanowiliśmy, że zwiedzanie Joanniny (greckiej stolicy albańskiego Ali Paszy z Telepeny) zostawimy na ?kolejną Grecję?. A tyle tam miejsc do zwiedzenia: zamek Ali Paszy, Stare Miasto, Muzeum Bizantyjskie, meczet z grobowcem Ali Paszy; żeby to wszystko zobaczyć potrzebne było kilka godzin, a tych niestety wciąż nam brakowało.
Droga od Joanniny do Kalambaki (położonej u podnóża Meteorów) w większości ?składała się? z tuneli pod górami. Jeden z nich miał nawet 4,5 km. Ponieważ jechaliśmy ?na fightera? (czyli bez kurtek) w pewnym momencie zrobiło się nam zimno i niestety zmuszeni byliśmy założyć wierzchnie odzienie. Dojeżdżając do Kalambaki podziwialiśmy skały, na których stoją Meteory. I zrozumieliśmy dlaczego to miejsce jest tak chętnie odwiedzane przez turystów.
Na granicy miasta, u samych stóp skał, zobaczyliśmy camping Gardena Meteor. W Grecji sezon jeszcze się nie zaczął, więc na campingu byliśmy jedynymi gośćmi. A wyposażenie campingu jest naprawdę godne polecenia ? pokoje, zacienione miejsca na namioty, bar, pralnia, kuchnie, lodówki, miejsce zabaw dla dzieci, basen i oczywiście wi-fi free ?. A ceny też jakby mało greckie. No i ten widok z tarasu ? wprost na Meteory. Po krótkim odpoczynku pojedliśmy greckich czereśni prosto z drzewa, daliśmy znać rodzinie, że żyjemy, zaplanowaliśmy jutrzejszy dzień i poszliśmy spać.
Dzień dziewiąty ? 12 czerwca. Kalambaka ? Joannina ? Arta ? Patra - Killinii Kastro, 495 km
Przygotowując się do podróży wyczytaliśmy w którymś z przewodników, że Meteory najlepiej jest zwiedzać od samego rana, dlatego też wstaliśmy wcześniej i kilka minut po 8-ej byliśmy już po śniadaniu i gotowi do wyjazdu. Do klasztorów mieliśmy dosłownie kilka kilometrów, więc przed kasą biletową zameldowaliśmy się jako jedni z pierwszych. Trasa prowadząca do Meteorów jest wyjątkowo malownicza, wije się miedzy wąwozami, często zmieniając kierunek i biegnąc wokół niemal pionowych ścian skalnych. Meteory to nie tylko nazwa kilku bajecznie położonych klasztorów, to geologiczny fenomen ?zawieszony w powietrzu?. Na zwiedzenie wszystkich klasztorów i przejazd między nimi trzeba przeznaczyć cały dzień. My wybraliśmy dwa najbardziej charakterystyczne. Jako pierwszy zwiedziliśmy żeński klasztor Rousanou. Wybudowano go na stromej, prawie pionowej skale, przypominającej maczugę o płaskim wierzchołku. Dawniej, żeby się do niego dostać trzeba było skorzystać ze sznurowych drabinek i drewnianych konstrukcji połączonych w systemy komunikacyjne. Teraz na szczęście do tego służą schody. Malutkie sale, które służą do modlitwy ozdobione są dość specyficznymi freskami. Wszystkie malowidła przedstawiają tortury, ścięte głowy, kończyny, rzezie? ogólnie makabreska. Dość dziwnie spędzano czas w średniowieczu, chociaż jakby się przyjrzeć co wyprawia ISIS, to daleko od niego się nie oddaliliśmy. Szkoda, że nie można było tego fotografować, bo wewnątrz klasztorów obowiązuje całkowity zakaz robienia zdjęć i filmowania. Drugim monastyrem, który zwiedziliśmy był klasztor św. Stefana z przepiękną kaplicą jemu właśnie dedykowaną. Znajduje się tam również mini muzeum, gdzie można podziwiać ikony, kadzielnice, krucyfiksy i ornaty. Do chwili obecnej kultywuje się sztukę pisania ikon. Dojście do klasztoru ułatwia zbudowany nad przepaścią kamienny most.
Zrobiła się godzina 12-ta, autokary z tabunami pstrykających wszystko co popadnie turystów (głównie Japońców) podjeżdżały jeden za drugim, więc najwyższa pora, żeby się stąd ulotnić w kierunku kolejnego celu podróży, czyli miejscowości Kastro na Peloponezie. Niestety miejscowości o tej właśnie nazwie jest w Grecji chyba kilkanaście i GPS-owi trochę się ?zamotało?. Zanim to odkryliśmy, przejechaliśmy ze 40 kilometrów nie w tę stronę co trzeba. Nic się jednak nie stało, bo i pogoda i droga były wymarzone. Na Peloponez wjechaliśmy w Patrze przez dumę Greków, czyli mający prawie 2900m most Rio. Robi wrażenie szczególnie wieczorem, kiedy jest podświetlony. No ale jak się inwestuje ponad 630 000 000?, to musi wyglądać.
Z Patry do miejsca docelowego zostało nam jeszcze ok. 1,5 godz. drogi. Byliśmy głodni jak cholera i chcieliśmy wreszcie odpocząć po wyczerpującym dniu. Jak na złość droga, którą jechaliśmy przebiegała w pewnej odległości od miasteczek i nie było się gdzie zatrzymać. Kiedy w końcu zjechaliśmy do jednego z nich, okazało się, że jest pełne uchodźców i nasze zatrzymanie natychmiast spowodowało zbyt duże zainteresowanie. Nie było wyjścia, musieliśmy napierać dalej. W końcu dotarliśmy do Kastro. Teraz musieliśmy tylko znaleźć jakąś miejscówkę. Na pierwszym z campingów za rozstawienie 2-óch namiotów, 2-óch motocykli i trzy osoby chcieli nas skasować kwotą 32?. Ponieważ było już ciemno nic nie traciliśmy próbując znaleźć coś lepszego na kolejnym campingu. Nasze lenistwo zostało nagrodzone, bo Camping Fournia Beach zaproponował nam super bungalow z mega wielkim tarasem, kuchnią, łazienką za 10? więcej. Ponadto camping wyposażony był w swój minimarket, restaurację, kawiarnię, basen i oczywiście widok na morze z takimi zachodami słońca, że szkoda gadać. Po zagospodarowaniu pokoju poszliśmy cos zjeść do restauracji i napić się zimnego greckiego piwa. Nie wiem jak moi współtowarzysze, ale ja miałem chwilowy przesyt motocykla?
Dzień dziesiąty ? 13 czerwca. Kastro ? Olimpia ? Kastro, 146 km
Noc minęła spokojnie lecz upał nie sprzyjał temu, żeby się dobrze wyspać. Kiedy ja jeszcze smacznie spałem Doti z Hansem poszli na plażę i na poranną grecką kawę, kiedy później pokazali mi zdjęcia, żałowałem że mnie nie obudzili. Mimo, że jeszcze wczoraj mieliśmy dosyć jazdy, Szefo czyt. Doti wymyśliła zwiedzanko zamiast byczenia na basenie. Cóż robić ? Dla dobra ?pożycia małżeńskiego? musiałem się zgodzić, a Hans nie miał innego wyjścia i zrobił to samo. O godzinie 8 rano było już ponad 30*C, więc dzień zapowiadał się upalnie. Na pierwszy ?ogień? podjechaliśmy zobaczyć ruiny zamku w pobliskim Kastro. Jak w większości takich miejsc trzeba mieć dużo wyobraźni, żeby na podstawie ?kupy kamieni? zwizualizować potęgę, która tutaj powstała przed wiekami. Do mnie to nie do końca przemawia, a może to ten upał, który robił się coraz dotkliwszy?
Żeby poczuć trochę ?wiatru we włosach? postanowiliśmy pojechać do Olimpii, oddalonej od Kastro jakieś 60 km. Ciekawe opisy w przewodniku rozminęły się z naszymi oczekiwaniami, choć muszę przyznać, że kunszt rzeźbiarski twórców niektórych posągów musi budzić szacunek. Jak w większości takich miejsc sztuka miesza się z komercją, z tą różnicą, że komercja jest najczęściej w klimatyzowanych pomieszczeniach. Dlatego też postanowiliśmy tam kupić pamiątki najbliższym, wysłać widokówki do kraju i napić się dobrej kawy.
Około 16-tej wróciliśmy do Killini, i pojechaliśmy do portu z którego wypływają promy na pobliskie wyspy, żeby zjeść coś regionalnego. My z Doti zamówiliśmy sobie tradycyjnie zupę rybną i grillowane owoce morza, Hans, ponieważ nie lubi ?robactwa? , grillowaną jagnięcinę. Pierwszy raz jedliśmy zupę rybną podaną w ten sposób, że oddzielnie dostaliśmy bulion z warzywami i oddzielnie rybę podaną w całości, na której ten bulion był gotowany. Pychota.
W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby zabrać ze sobą arbuza, który wypadł z ciężarówki podczas porannego załadunku na polu. Nie muszę chyba opisywać jaki był słodki? Po upalnym dniu zakosztowaliśmy kąpieli w basenie, a dzień zakończyliśmy obserwując zachód słońca.
A teraz jeszcze mały suplemencik. Teoretycznie (według napiętego planu jaki trasy jaki zrobiłem przed wyjazdem) od dzisiejszego ranka powinniśmy napierać w dół Peloponezu na wodospady w Kałamacie, zobaczyć Kanał Koryncki (i oczywiście spotkać się z Córami Koryntu), zwiedzić Świątynię w Delphi, willę Dionizosa w Litohoro oraz turecki Bazar w Salonikach. Wszak tam mieliśmy zrobić ogrom zakupów dla naszych najbliższych. Ale nic z tego. Ta część Grecji musi na nas poczekać. Błękit wody w basenie, piękno otoczenia i temperatura zrobiły swoje. Najważniejsze to mieć plan na nagłą zmianę planów. Postanowiliśmy zostać w Kastro jeszcze jeden dzień i jutro zwiedzać Grecję bez motocykla. Decyzja była jednomyślna ? płyniemy na Zakhyntos. Zaplanowaną, a nie przejechaną część trasy zostawiliśmy na ?kiedy indziej?. Czasem mniej znaczy lepiej, a i tak jeszcze tydzień jazdy przed nami. A i naszym dupskom przyda się trochę odpoczynku (naszym tzn. mojej i Hansa bo Doti cały czas miała niedosyt jazdy).
Tak naprawdę to podziwiam moją małżonkę. Codziennie pierwsza była na nogach, robiła nam śniadanie, a potem jeszcze poganiała, żeby jak najwcześniej ?być w siodle?. Współczułem też Hansowi, który na postojach na tankowanie dostawał tylko czas na dwie faje i szybkie sprawdzenie ile lików pojawiło się na fejsie. Doti w tym temacie była bezlitosna. Właśnie dlatego Hans nazwał ją Szefo.
Dzień jedenasty ? 14 czerwca. Zakhyntos
Na śniadanie Doti zrobiła prawdziwą grecką sałatkę, Hans zaparzył kawę, mnie zostało tylko pokrojenie chleba. Polędwiczki Krzyśka muszą poczekać na swoją kolej. O 10-tej byliśmy już na promie na Zakhyntos. Motory zostawiliśmy w porcie, a wyspę zamierzaliśmy zwiedzać pieszo. Spacerując po uliczkach wreszcie mieliśmy czas na podziwianie greckiej kultury?ale do czasu. Żar lał się z nieba więc padła propozycja wynajęcia samochodu i pojechania na Wyspę Żółwi. W jednej z wypożyczalni samochodów właściciel zażyczył sobie 40? i na nic się zdały nasze tłumaczenia, że samochodu potrzebujemy tylko na 2 godziny, a nie na całą dobę. Kilkaset metrów dalej zobaczyliśmy wypożyczalnię ze skuterami po 12?, tam też mieli samochody, ale w podobnej cenie za dobę jak w poprzedniej wypożyczalni. Doti oczywiście zaczęła się targować, bo właściciel był sympatycznym młodym chłopakiem. A kiedy usłyszał, że z Polski przyjechaliśmy na moto, że zostały w porcie w Kastro, ?był nasz?. Okazało się, że też jest motocyklistą, pokazał nam swój sprzęt i zgodził się wypożyczyć nam samochód za 20? pod jednym warunkiem ? Hans zaprosi go na fejsa, a potem prześle mu zdjęcie z naszej wyprawy. Mówisz, masz. Jeszcze zanim sporządził umowę już widniał na Hansa fejsie.
Po kilkunastu minutach jazdy dotarliśmy na plażę Gerakas na samym koniuszku wyspy, gdzie zwykle wylegują się żółwie. Tych niestety tam nie było, bo akurat miały okres lęgowy, a prawie cała plaża była zagrodzona. Zeszliśmy na brzeg, a ledwo posadziliśmy dupska na leżaku podszedł do nas ?pan plażowy? i zażyczył sobie 8? - nie ma mowy, postanowiliśmy się stamtąd ewakuować.
Ponieważ bilet powrotny na prom kupiliśmy na 15-tą nie starczyło nam już czasu aby pojechać zobaczyć sławetny wrak w zatoce Navagio. Czasu nie starczyło nam także na zjedzenie obiadu w polecanej przez przewodniki restauracji Komis, ale może i dobrze, bo ceny w niej były naprawdę greckie. Po powrocie na Killini zjedliśmy obiad w tej samej knajpce co wczoraj i pełni wrażeń pomknęliśmy na miejscówkę. Przecież czekał na nas basen i oczywiście arbuz. Niestety wieczór nadszedł zbyt szybko i musieliśmy się spakować. Jutro wyjeżdżamy.
Dzień dwunasty ? 15 czerwca. Kastro ? Patra ? Amfissa ? Lamia ? Larrisa ? Saloniki ? Kulota (granica BG), 700 km
Od dnia dzisiejszego nasza ?grecka przygoda? będzie się kończyć. Pora obrać kierunek na Polskę, bo urlop kończył się w szybkim tempie, a do domu mieliśmy 3 tys. kilometrów. Na dodatek prognoza pogody zapowiadała upały, a to nie sprzyjało długiej jeździe motocyklem. W planach minimum na dziś mieliśmy dotarcie do Salonik ale nie wiedzieliśmy co przyniesie dzień.
Wystartowaliśmy tradycyjnie o 8-ej. Na ?stały ląd? wjechaliśmy ponownie mostem Rio i dalej wzdłuż wybrzeża kierowaliśmy się w kierunku Salonik. Droga wymarzona, winkle, cudne widoki, mały ruch? tylko coraz bardziej gorąco. Co ciekawe nie było w ogóle motocyklistów. Minęliśmy ich może dwóch, jadących w przeciwną stronę. Przed wjechaniem na autostradę zatrzymaliśmy się jeszcze, żeby posilić się tradycyjnym polsko-greckim kabanosem i suchą krakowską, które cały czas Hans woził z sobą na ?czarną godzinę?. Jazda autostradą to ?zwiedzanie? wszystkich możliwych stacji benzynowych w celu schłodzenia. Upał zrobił się tak niemiłosierny, że w pewnym momencie termometr ?na blacie? wskazywał 47*C w cieniu (o godzinie 17.00) i przebywanie dłuższy okres czasu w takiej temperaturze groziło udarem. Podczas jazdy było tak gorąco, że jadąc w rękawicach ?bez palców? rozgrzane powietrze parzyło ręce, dlatego lody, zimne napoje i zimna woda na stacjach były jedynym wybawieniem. Po dojechaniu do Salonik i zobaczeniu ogromu tego miasta zgodnie stwierdziliśmy, że zostawimy je sobie na ?kiedy indziej? i jedziemy do Bułgarii. Byliśmy tak zmęczeni upałem, że myśl o miejskim ruchu i korkach skutecznie nas zniechęciła do zakupów na tureckim bazarze. Przed samą granicą zatrzymaliśmy się jeszcze na ostatnią grecką kawę. Przy okazji w sklepie z regionalnymi kulinarnymi wiktuałami zrobiliśmy zakupy i w miarę usatysfakcjonowani ruszyliśmy w kierunku przejścia granicznego (pełna satysfakcja = zakupy w Salonikach). Na granicy zastaliśmy kilometrowy korek tirów, który skutecznie blokował dojazd do kontroli paszportowej, bo dróżka do przejścia niestety była jednojezdniowa (czyt. jeden pas w jednym kierunku). Swoją drogą to ciekawe, dlaczego obydwa kraje, które są w UE mają takie utrudnienia na swoich granicach?
Wbrew przepisom ruchu drogowego, wjechaliśmy na przeciwległy pas i powoli dotarliśmy do celników. Mieliśmy tak odparzone ?siedzenia?, że było nam wszystko jedno. Ryzyko się opłaciło, szybkie sprawdzenie paszportów i byliśmy w Bułgarii. Parę kilometrów za granicą znaleźliśmy hotel, który miał ogromną - w dosłownym tego słowa znaczeniu zaletę ? pełnowymiarowy basen pływacki. Jak nam później wytłumaczyła pani z recepcji, za czasów socjalistycznej Bułgarii na tym basenie odbywały się treningi bułgarskiej kadry pływackiej. Dla naszych pośladków chłodna woda była jak balsam z drzewa migdałowego, więc decyzja o pozostaniu w tym miejscu mogła być tylko jedna. Dodatkowym atutem tego miejsca była restauracja, serwująca ponoć pyszne szkembe ( bułgarskie flaki). Byłem tak zmęczony, że zrezygnowałem z kolacji na rzecz zimnego piwa. Jedyne czego pragnąłem to spaaaaać. Ale ?tester? i smakosz flaków nasz przyjaciel Hans i jego asystentka w tym temacie, czyli Doti oczywiście nie odmówili sobie tej przyjemności, tym bardziej, że smak bułgarskich flaków znaliśmy z poprzednich wypraw.