Dzień trzeci ? poniedziałek 5 września
Rano wstaliśmy, a tu ? pada. Drobny, gęsty, deszczyk. Chmury na niebie mówiły, że nieprędko przestanie. Nasze plany na dziś musiały ulec więc lekkiej korekcie. Najpierw zwiedziliśmy skansen ? muzeum Guciów, by około 12.00 pojechać zwiedzać Zamość. Na szczęście było na tyle ciepło, że tak jak wczoraj, nie zakładaliśmy kurtek tylko termoaktywne i kondony. Pierwsze kroki skierowaliśmy na Rynek Wielki, by podziwiać Ratusz i kolorowe kamienice ormiańskie. Stare Miasto zrobiło na nas ogromne wrażenie, szkoda tylko, że synagoga była zamknięta. Za to godzinna wycieczka z przewodnikiem po twierdzy Zamość wynagrodziła nam wszystko. Zrobiło się późne popołudnie, więc w końcu trzeba było coś zjeść.
Nasz gospodarz wczoraj powiedział nam, że koniecznie musimy jechać na obiad do Baru u Rubina w Narolu. Do przejechania mieliśmy około 50 kilometrów, ale na szczęście przestało padać. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że o Rubinie krążą legendy. Wśród mieszkańców Roztocza i turystów Rubin jest Geniuszem.
Knajpa mieści się w prywatnym domu, obficie osłoniętym drzewami. Żeby nie szyld i adres pewnie byśmy tam nie trafili. Wejście z ganku, dwa pokoje i kontuar, za którym siedział Rubin. Pan Rubin. Król Rubin. Stąd dyrygował kuchnią, przyjął od nas zamówienie (choć to za mocno powiedziane) i toczył z nami rozmowy, paląc jednego papierosa za drugim, choć na ścianie widniał napis ?jak byk? ? Zakaz Palenia. Na ścianie menu, wystrój jak w porządnej knajpie geesowskiej z czasów PRL. Jakby podświadomie czuliśmy, że w takim miejscu nie zamawia się z tabliczki cenowej, więc prawie od progu zapytaliśmy, co dziś kuchnia poleca. Kuchnia Rubina polecała: flaczki, zupę fasolową, gołąbki i żeberka.
Pan Rubin oprócz tego, że jest restauratorem, wyrabia wędliny, które można kupić na miejscu. I od tych darów bożych zaczęliśmy, bo w oczekiwaniu na obiad dostaliśmy talerz jeszcze ciepłej wędzonej szynki, kiełbasy i salcesonu. A ze sobą zabraliśmy dwa słoiki mięsa z szynki w galarecie. Po powrocie do Łodzi była to pierwsza rzecz jaką zjedliśmy na śniadanie. Pycha !!!!
Ale wracając do obiadu. Maciek zamówił flaki, a ja fasolową. Flaki były od serca, na prawdziwym rosołku, gęste i gorące, a do tego dobrze przyprawione. Fasolowa miała dużo Jaśka, makaronu i mięsa, gotowana na rosołku z gotowanych wędlin. Pyszności. Jeszcze mi ślinka cieknie jak to piszę. Na drugie danie Maćko poprosił o żeberko z ziemniakami i surówkami, a ja o gołąbki. Za radą Rubina bez dodatków. Żeberko w sosie pieczeniowym było uczciwe? nawet więcej niż uczciwe. Do tego ziemniaczki z koperkiem i domowe surówki. Dwa gołąbki słusznych rozmiarów skryte były pod wyjątkowo dobrym sosem grzybowym (pierwszy raz takie jadłam, bo ja robię je w sosie pomidorowym). Skórka była mocno spieczona, momentami przypalona. Jak wyjaśnił nam Król Rubin po ugotowaniu dopieka je na elektrycznym grillu, co nadaje gołąbkom wyjątkowego smaku. To wszystko popite gorącą herbatą z cytryną. Poczuliśmy się jak w domu. Porcje były tak ogromne, że nie dojedliśmy ich do końca. I to nie z braku szacunku dla kucharza, ale z braku miejsca w naszych żołądkach. Nasunęła mi się teraz taka myśl. Jak to pięknie jest, że szanowany obywatel miasta jest jednocześnie restauratorem (choć w przypadku Rubina należałoby powiedzieć Królem Baru), właścicielem, kucharzem i masarzem w jednej osobie. Więcej, to coś pięknego, że Rubin kontynuuje przedwojenne tradycje, kiedy taki model dobrej restauracji był na porządku dziennym.
Nasyceni tym ?niebiańskim pokarmem? wróciliśmy do Guciowa na pożegnalne piwo. Szkoda tylko, że zabrakło nam czasu na zobaczenie tych miejsc, które polecił nam Pan Stanisław. Spędziliśmy na Roztoczu trzy fantastyczne dni i wiemy, że na pewno tu wrócimy, aby to wszystko obejrzeć. A na pewno jeszcze raz zajrzymy do Rubina.
Dzień czwarty ? wtorek 6 września 2016 roku
Zanim opiszę dzisiejszy dzień parę zdań wstępu. Po tym jak postanowiliśmy jechać na Ukrainę, Lwów stał się oczywisty. Ale co dalej? Maciek szukał w necie jakiejś relacji z w miarę dokładnym opisem tych okolic. I trafił na coś fantastycznego. Weekendowy przewodnik po Ukrainie motocyklem. Zawierał opis wypadku do Lwowa i pobliskich miejscowości ? dla nas Polaków miejsc szczególnych, bo w okresie międzywojennym należących do Polski, zabytkami i historią związanymi z naszymi przodkami. Był na tyle dokładny (opis zawierał nawet zdjęcia drogowskazów), że zrezygnowaliśmy z kupna mapy Ukrainy, a zamierzaliśmy jedynie korzystać z przewodnika i GPS-a. Było to ryzykowne, bo jak się później zorientowaliśmy, w te okolice zapuszczają się nieliczne grupy motocyklistów, a miejscowości do których jechaliśmy nie było na mapach Garmina. I tu szacun dla autorki tego mini przewodnika. Sprawdziło się wszystko co do joty, nawet polecone przez Nią knajpki (o których później).
Ale do rzeczy. Wyjazd z Guciowa zaplanowaliśmy na 9.00 rano, bo nie wiedzieliśmy ile czasu zajmie nam przekroczenie granicy. Zjedliśmy porządne śniadanie i w drogę. Procedurę przekraczania granicy opiszę bardziej szczegółowo, bo i procedury na granicy są szczegółowe i szczególne. Przejście graniczne w Hrebennem to nowoczesny obiekt zbudowany według standardów UE. Ominęliśmy oczywiście kolejkę samochodów i podjechaliśmy do punktu kontroli paszportów i dokumentów motocykla. Funkcjonariusz sprawdził nasze paszporty, dowód rejestracyjny i zieloną kartę. I tak po kilku minutach wjechaliśmy na stronę ukraińską, mijając kolejne samochody. Pierwszym kontaktem po drugiej stronie był żołnierz ukraiński, który dał nam karteczkę, na której wpisał numer rejestracyjny moto, jego markę i liczbę pasażerów. Tą karteczkę należało otoczyć szczególną dbałością, by jej nie zgubić. Jadąc dalej zbliżyliśmy się do punktu kontroli na przejściu po stronie ukraińskiej. Tam były dwa punkty kontroli. Pierwszy to odprawa paszportowa, gdzie trzeba pokazać paszport, dowód rejestracyjny i bardzo ważną karteczkę, którą dał nam żołnierz, na której funkcjonariusz ukraiński przybił pieczęć po sprawdzeniu dokumentów; druga pieczęć wylądowała w naszych paszportach. Drugi punkt to odprawa celna, gdzie pokazujemy te same dokumenty, a na karteczce ląduje kolejna pieczątka. Cała procedura trwała około 30 minut. Skierowaliśmy się w kierunku wyjazdu z granicy. Ostatnią formalnością było oddanie żołnierzowi przy szlabanie owej bardzo ważnej karteczki, w zamian za co wpuścił nas na teren Ukrainy. Ale skoro ta karteczka była taka ważna, więc zapytałam czy nie mogłabym sobie zostawić jej na pamiątkę. Z rozbrajającym uśmiechem powiedział, że nie może, ale na pamiątkę da mi czystą, bez pieczątek. Jak powiedział tak zrobił i ową bardzo ważną karteczkę prawie jak relikwię przywiozłam do Polski. Już tylko na marginesie dodam, że po stronie ukraińskiej kolejka samochodów oczekujących na wjazd do Polski miała kilka kilometrów.
W planie na dziś mieliśmy tylko dojazd do Lwowa. Ale zanim tam dojechaliśmy postanowiliśmy zatrzymać się w Żółkwi ? miasteczku oddalonym ok. 40 kilometrów od granicy. Do centrum wjechaliśmy bramą miejską w kształcie dużego łuku. Trzeba tam zachować szczególną ostrożność, gdyż ruch jest w obie strony, a przejazd na tyle wąski, że może przejechać w jedną stronę tylko jeden samochód i każdy musi sobie wzajemnie ustąpić. Za bramą znajduje się duży rynek, wyłożony nowiutkim brukiem. Stanęliśmy sobie w cieniu, Maćko grzał kości na ławce, a ja ruszyłam na zwiedzanie ruin synagogi wysadzonej przez Niemców w czasie II wojny, ratusza miejskiego, łacińskiej katedry i zabytkowych kościołów.
Po około godzinie ruszyliśmy w kierunku Lwowa, a do przejechania mieliśmy tylko 40 kilometrów. Niestety, wjeżdżając na Ukrainę ?straciliśmy? godzinę, bo tu nie ma zmiany czasu. Hotel ?Polska Poduszka? okazał się przytulnym miejscem, z pokojami usytuowanymi na parterze starej Lwowskiej kamienicy, zaledwie kilka minut spacerem od centrum.
Uprzedzeni przez naszych przyjaciół o konieczności zwiedzania Lwowa środkami komunikacji miejskiej z uwagi na ulice wyłożone śliską kostką, zostawiliśmy moto na parkingu, rozpakowaliśmy się i ruszyliśmy na zwiedzanie. Nie mieliśmy ani planu Lwowa, ani listy miejsc, które chcemy zobaczyć, ale za to wielki apetyt na to miasto. Ponieważ nie byliśmy zbyt głodni najpierw postanowiliśmy zmierzyć się z historią i pojechać na Cmentarz Łyczakowski. Pani z hotelu powiedziała nam gdzie jest przystanek tramwajowo-autobusowo-trolejbusowy i to była jedyna rzecz, którą była nam w stanie powiedzieć. Mimo znajomości rosyjskiego nie byliśmy w stanie się z nią dogadać. Dopiero na przystanku pewna sympatyczna Ukrainka wytłumaczyła nam, że mamy jechać autobusem numer 18 cztery przystanki, a potem skręcić w prawo i iść pieszo, bo ulica, którą pod cmentarz dojeżdża tramwaj jest remontowana. Po kilku minutach przyjechał nasz autobus, a właściwie żółte pudło na kołach. Cena za bilet ? 4 hrywny, które wkładało się do metalowego pudełka, leżącego obok kierowcy. Żadne słowa nie oddadzą stanu komunikacji miejskiej we Lwowie. To jedna wielka katastrofa ? rdza i plastik. Za to kierowcy mogliby spokojnie brać udział w rajdach ? jeżdżą szybko, ostro i ? jak chcą, nie zważając ani na znaki drogowe, ani na innych uczestników ruchu. I takim właśnie żółtym, rozwalającym się prostokątem dojechaliśmy w okolice Cmentarza. Po kilkunastu minutach spaceru dotarliśmy do celu. Na Cmentarzu spędziliśmy ponad godzinę podziwiając stare grobowce i pomniki. Moglibyśmy tam chodzić znacznie dłużej, ale po pierwsze ja miałam już dosyć, a po drugie Lwów czekał. No i zrobiliśmy się głodni.
Bez problemów wróciliśmy do centrum. Idąc w kierunku Starego Miasta zupełnie przypadkowo trafiliśmy na restaurację ?Weronika? polecaną przez autorkę przewodnika. Była to wyglądająca ekskluzywnie knajpka, klimatem przypominająca lwowską cyganerię, w podziemiu restauracja, a na pierwszym poziomie cukiernia z domowymi wypiekami i ręcznie robionymi czekoladkami. Pierwsza myśl ? co my tu robimy, ale po sprawdzeniu cen w menu postanowiliśmy tam zostać, tym bardziej, że porządnie burczało nam w brzuchach. W końcu raz się żyje. Za około 80,00 złotych zjedliśmy wspaniały dwudaniowy obiad. Smak barszczu ukraińskiego moje kubki smakowe czują do dzisiaj. Na drugie danie zamówiliśmy (poleconą przez kelnerkę) patelnię mięs po ukraińsku dla dwóch osób. Na naszym stole wylądowały zatem: smażone kaszanki, polędwiczka wieprzowa nadziewana płatkami czosnku, schab faszerowany papryką, kapusta zasmażana z kiełbasą i boczkiem, pieczone jabłka i pieczone ziemniaki. To było wyborne, a ilość taka, że zjedliśmy zaledwie połowę. Od firmy na deser dostaliśmy jeszcze po gałce lodów malinowych. Poezja. Jeżeli jeszcze kiedyś wrócimy do Lwowa to na pewno do tej knajpki wrócimy. I tak posileni (a właściwie przepełnieni) ruszyliśmy na Stare Miasto. Chodziliśmy, zwiedzaliśmy, cykaliśmy fotki, a jak się zmęczyliśmy to siadaliśmy na piwko. Poza dostojnością miejsc, które zobaczyliśmy zaskoczyło nas parę rzeczy zupełnie przyziemnych. Mimo środka tygodnia Lwów, jego rynek i knajpy tętniły życiem setek ludzi. Wśród tych setek ludzi 90% rozmawiało przez telefon lub chodziło ze słuchawkami w uszach. Zero komunikacji międzyludzkiej. Nawet między parami wspólnie siedzącymi w kafejkach. Około 23.00 wróciliśmy do hotelu. Śniadanie zamówiłam na 8.00 , bo jutro przed nami dużo zwiedzania.
CDN?