Wyprawa na Kretę.

Ciekawe miejsca, propozycje wycieczek, co warto zobaczyc? Tematy związane z turystyką motocyklową
Awatar użytkownika
rzeznia_numer_5
Posty: 1983
Rejestracja: 17 maja 2008, 21:32
Motocykl: pogniecione ścierwo
Lokalizacja: Trafalmagoria
Wiek: 112
Status: Offline

Wyprawa na Kretę.

Post autor: rzeznia_numer_5 »

UWAGA. Zakończenie czyli "Dzień trzynasty do szesnastego. Powrót do domu (Ateny-Patra-Wenecja-Austria-Niemcy)" oraz krótkie podsumowanie znajduje się na drugiej stronie pod Waszymi komentarzami. Tutaj nie chciała już się końcówka zmieścić bo post przekroczył magiczną liczbę 65500 znaków. Jeżeli adminowi uda się coś na to poradzić zrobię porządek w tym wątku.

W marcu 2009 roku znajomy zaproponował mi wspólna wycieczkę motocyklami na Kretę. Nie zastanawiałem się długo. Plan podróży był bardzo uproszczony i głównie polegał na tym że go nie było.
Wiedzieliśmy gdzie musimy dojechać. Czas nas nie ograniczał. Po krótkich konsultacjach aby uatrakcyjnić podróż zdecydowaliśmy się jechać okrężną drogą przez: Słowację, Węgry, Rumunię, Bułgarię, Grecję do Aten potem promem na Kretę.
Droga powrotna: po powrocie do Aten przejazd do Patras tam prom do Wenecji. Następnie autostradami przez Włochy, Austrię i Niemcy z powrotem do Polski.
Nie prowadziłem żadnych zapisków z podróży dlatego odtwarzam wiele rzeczy z pamięci. Nawet nie jestem pewny czy minimalnie nie pomyliłem trasy. Jednak mam nadzieję że jej opis okaże się przydatny wybierającym się w te rejony a niektórych może zachęci i przekona do takiej wyprawy motocyklem.

Dzień pierwszy Wrocław-Kosice (Słowacja) ok. 560 km
Obrazek

Jest 4 lipca 2009 roku. Pakujemy się na motocykl z żoną ok. 8 rano i opuszczamy Wrocław. Kolega z pasażerką wyjechał o 6 rano z Warszawy. Mamy spotkać się w miasteczku Kapusany na Słowacji gdzie nasze trasy się przecinają.
Jest zimno ok. 16 stopni celsjusza i pochmurno. Wyjeżdżamy na A4, ludziom którzy nie znają odcinka tej autostrady z Wrocławia do Katowic może wydawać się dziwne że nie znajdą tu żadnej stacji paliw co przeraża szczególnie posiadaczy chopperów/cruiserów z niewielkim zasięgiem na jednym zbiorniku.
Oszczędnie dawkuję gaz żeby nie musieć zjeżdżać z drogi w poszukiwaniu benzyny. Niestety po przejechaniu 120 km zapala się rezerwa. Duża ilość bagaży mocno zdaje się zmniejszyła aerodynamikę zwiększając spalanie więc zjazd z autostrady i szukanie stacji jest nieuniknione.
Tak czy owak licznik szybko przewija kolejne kilometry aż do słynącej z wiecznego remontu płatnego odcinka Katowice-Kraków. Potem jest jeszcze gorzej. Za Krakowem kończy się A4 i do Nowego Sącza powoli snuje się wielokilometrowy sznur samochodów.
Jedziemy poboczem, zaczynam obawiać się że kolega będzie długo na mnie czekał. Za Nowym Sączem zaczynają się pagórki i miłe każdemu motocykliście zakrętasy. Motocykl zaczął dziwnie cicho pracować ale zasuwa normalnie. Zakładam że już częściowo ogłuchłem od swoich wolnych wydechów i jadę dalej.
Mijamy Muszynkę. Asfalt robi się równy, droga pusta i po tym wnioskuje że jestem już na Słowacji. Zwalniam do przepisowych prędkości uprzedzony o dużej nerwowości i zagęszczeniu miejscowej policji.
Kierowcy faktycznie jeżdżą dokładnie tak jak pokazują znaki. Z rzadka pojawiający się piraci drogowi przekraczają prędkość o maksymalnie 5 km/h dzięki czemu potrafią wyprzedzić o ile prosta kończy się na horyzoncie i nic z przeciwka nie jedzie. W co drugiej wsi rzeczywiście stoi drogówka i tylko czeka aż ktoś przekroczy choć o punkt magiczny margines błędu pomiaru radaru.
Dojeżdżamy do Kapusan. Dzwonię na telefon komórkowy kumpla. Okazuje się że czekają na nas 300 metrów dalej od kwadransa tak więc idealnie zgraliśmy się w czasie.
Jest już późne popołudnie więc proponuję przerwę obiadową w mijanej przeze mnie przed chwilą restauracji. Zawracamy.
Okazuje się że restauracje na Słowacji tym różnią się od restauracji na całym świecie że nie ma w nich jedzenia. Cały kraj wygląda beznadziejnie. Jak coś wybudowano za komuny i jeszcze się nie zawaliło to istnieje. Ludzie snują się ponurzy jakby na coś mocno wkurwieni.
Jedziemy w stronę Koszyc i rozglądamy się za czymkolwiek co nadaje się do przełknięcia. Wreszcie na obwodnicy Presova jakaś duża nowoczesna stacja paliw z restauracją i wielkim reklamowym plastikowym kucharzem na zewnątrz. Nie jestem fanem konsumpcji w oparach benzyny ale jest mi już wszystko jedno.
W restauracji są stoliki, na nich sól pieprz oraz maggi. Na tym jak się okazuje menu się kończy nie licząc 3 zeschniętych bułek, które pokazuje nam zniechęcona i znudzona pani. Zaczynamy być poirytowani i jakby czymś wkurwieni solidaryzując się irytacją i wkurwieniem z otoczeniem.
Motocykle jeszcze nie rdzewieją dzięki czemu różnią się od wszystkiego co jest z metalu na drodze przejazdu do Koszyc.
Koszyce to całkiem spore miasto a w nim sporo nieczynnych restauracji, mijamy reklamę McDonalda, nasze zdziwienie jest spore bo jest czynny. Urasta do niepomiernego bo w środku jest co jeść. Nie podają co prawda McKnedlików ale lepszy rydz niż nic. Opychamy się McBułkami, McFrytkami.
Te rozkosze podniebienia trochę psuje mi fakt że wjeżdżając na parking motocykl zaczął się dziwnie dławić. Po posiłku jedziemy szukać pola campingowego bo zaczyna się ściemniać, mój sprzęt niechętnie współpracuje, żeby ruszyć muszę wkręcać wysokie obroty, niedopalona mieszanka głośno eksploduje w tłumiku.
Tak strzelając i kichając dojeżdżamy na pole namiotowe składające się z kawałka trawnika uroczo otoczonego ze wszystkich stron drogami szybkiego ruchu. "Szkoda że nie pada byłoby jeszcze bardziej ponuro" (cytuję kolegę). Koszt zakwaterowania dwóch osób z namiotem i motocyklem ok 16 Euro. Na miejscu restauracja o dziwo z jedzeniem. Niestety opchani bułkami decydujemy się tylko na zimne piwo. Jest już późno i idziemy spać.

Obrazek
Gotowi do drogi

Obrazek
Najciekawsze co można pokazać na Słowacji


Dzień drugi Kosice (Słowacja) - Sebes (Rumunia) ok 550 km.

Obrazek

Rano zastanawiam się co robić z wadliwie pracującą maszyną, jestem gotów czekać do poniedziałku i wtedy szukać jakiegoś warsztatu gdzie doprowadzą mój sprzęt do ładu. Kumpel proponuje żebym jechał dalej i poszukamy coś po drodze. Też szkoda mi straconego dnia i decyduje się jechać dalej.
Na prostych przy dużych prędkościach i wyższych obrotach rzeczywiście nie ma problemu. Pojawiają się przy niskich. Da się przeżyć. Do granicy Węgier podążamy niewiarygodnie przepisowo z uwagi na drogówkę za każdym krzakiem. Szczęściem jest już do niej niedaleko i z ulgą wyjeżdżamy ze smutnej i ponurej jak kostucha Słowacji.
Węgierskim drogom nie można niczego zarzucić robi się przyjemnie ciepło i słonecznie. Łykamy kolejne kilometry nie wiadomo kiedy. Droga z biegnącej płasko zmienia się w drogę delikatnie wspinającą się ku górze co wskazuje na to że zbliżamy się do Rumunii.

Rumunia nie jest w strefie Schengen więc na przejściu stoją celnicy. O ile sprawdzają autokary i kontrolują dokumenty samochodów osobowych o tyle na widok motocyklistów rumuńska celniczka jedynie się uśmiecha i macha żeby jechać dalej. Zajeżdżam pod kantor i wymieniam 100 Euro na miejscową walutę. Miłą niespodzianką jest również to że motocykle nie wymagają wykupienia żadnych winiet.
Odjeżdżamy z przejścia granicznego. Szeroka dziurawa droga z biegiem kilometrów przechodzi w węższą bardziej dziurawą drogę, potem w wąską mocno dziurawą drogę aby skończyć na bardzo wąskiej bardzo dziurawej drodze o budowie kompozytowej. Cała nawierzchnia składa się z placków różnej barwy i konsystencji materiałów, którymi wypełnia się dziury w dziurach.
Droga wspina się ostro raz pod górę raz w dół, zakrętów mnóstwo tłok na drodze okropny nie ma gdzie i jak wyprzedzać a jest to niedziela więc nie jeżdżą ciężarówki.
Po drodze mijamy same małe wioski. Ludzie wysiadują na ławkach przed domami, panie wystrojone w chusty ciekawie się nam przyglądają, dzieci na nasz widok skaczą machają i się cieszą, dorośli mężczyźni niewiele brakuje aby robili to samo. Takie zachowanie okazuje się miłą normą.
Przy drodze na stoku zbocza widzę jakiś wypasiony hotel z restauracją. Widząc że się wahamy jakiś kucharz z uśmiechem macha do nas wskazując drogę wjazdu do restauracji prowadzącą przez stację paliw. Nie dajemy się długo namawiać i zasiadamy na dworze w altanie. Kelnerka już biegnie z menu z którego wyławiam nazwę "ciorba" i świta mi że to jakieś ichnie zupki. Zamawiamy dwa jej rodzaje, ciorba vacuta staje się naszym przebojem konsumpcyjnym na czas pobytu w Rumunii. Są to jakby nasze flaczki w kwaskowatej zupie podawanej z dużą ilością pszennego chleba, śmietaną i czasami z papryczką palącą jak wulkaniczna lawa na wejściu i co najgorsze również na wyjściu.
Druga z ciorb której nazwy niestety nie pamiętam przypomina zupę gulaszową ze słodką kapustą. Na drugie danie zamawiam pysznie przyprawione mięsko zapiekane z cebulką, pomidorami i papryką do tego pieczone ziemniaczki kawa i woda mineralna. Rachunek za obiad w 4 gwiazdkowym lokalu dla 2 osób zamyka się odpowiednikiem naszych 7 dyszek.
Lecimy dalej, przez Cluj do Sebes. Motocyklem jeździ się coraz gorzej, zaczyna dławić się już nawet przy większych prędkościach więc wyprzedzanie jest loterią.
Jest ciepło, na niebie widać jednak coraz większe zagęszczenie chmur a dziurawa nawierzchnia robi się coraz bardziej mokra, niechybny znak że jesteśmy coraz bliżej linii opadów. Przed Sebes zaczyna lekko kropić i zapadać zmrok więc podpytujemy o najbliższy nocleg.
Znajdujemy go tuż za Sebes w zabitej dechami totalnej wsi. Okazuje się że pole campingowe na bardzo przyzwoitym poziomie prowadzi holenderska rodzina, wynajmują również na miejscu campery. Za nocleg (2 osoby, namiot, motocykl) płacimy równowartość 45 złotych. Rozbijamy namioty i udajemy się na rekonesans do pobliskiego sklepu pełniącego również rolę miejscowej knajpy.
Kupujemy owoce, jakieś batoniki coś drobnego do przegryzienia i miejscowe piwo, płacimy za to jakieś grosze i z piwem w garści idziemy pod parasolki integrować się z miejscową ludnością ;)
Zaciekawienie wzbudzamy tylko wśród okolicznej młodzieży, która próbuje nam zaimponować stuningowanymi samochodami ryczącymi silnikami opli corsa czy czymś w tym stylu.
Zagadujemy gospodarza campingu o warsztat motocyklowy. Okazuje się że najlepiej będzie doturlać się jeszcze do Sibiu ok. 60 km. Kolega przed komputerem w Polsce przytomnie zapisuje się na rumuńskie motocyklowe forum gdzie podają mu 3 adresy a szczególnie polecają jeden z nich. Mam zamiar się jutro do niego wybrać.
Obrazek
Znajomi koło hotelu i restauracji
Obrazek
Wiocha w której nocujemy
Obrazek
Impra pod sklepem
Obrazek
Pole campingowe

Dzień 3 Sebes - Calimanesti (Rumunia) ok. 220 km
Obrazek

Dzień trzeci okazuje się najciekawszym chyba dniem naszej podróży. Startujemy rano w stronę Sibiu. Asfalt o dziwo zaczyna przypominać europejski. Ruch jest spory ale nie beznadziejny więc drzemy momentami po 160 na godzinę wyprzedzając wszystko co na drodze.
W pewnym momencie droga przed nami robi się absurdalnie wręcz szeroka i płaska, opada w dół, wszystko widać jak na dłoni na 2 kilometry do przodu i od razu pojawia się tak jak i u nas w kraju ograniczenie do 50 km/h oraz podwójna ciągła.
Chyba z uwagi na upał nie włącza mi się na to czerwona lampka w głowie bo to przecież ewidentne oznaki że będzie stała w tym miejscu drogówka. Przekraczam podwójną ciągłą i lecę ze 120km/h no i oczywiście za najbliższym drzewem wyłania mi się zarys radiowozu i stojącego obok niego gliniarza.
Już się nawet specjalnie nie silę na hamowanie, puszczam tylko gaz co dodatkowo skutkuje u mnie kanonadami niedopalonej mieszanki z tłumika i czekam na wystawiony lizak zastanawiając się czy to prawda że z rumuńską policją załatwia się sprawy 5-cioma maksymalnie 10-cioma euro.
Ku mojemu zdumieniu policjant nawet nie drgnął. Leniwie tylko pociągnął wzrokiem za mną i stał niewzruszony dalej. Później niejednokrotnie miałem okazję przekonać się że dość gęsto rozstawione radiowozy z policją są tylko ozdobą i służą do "lansu". Policja nie reagowała na kompletnie żadne nasze wyczyny i nie widziałem nikogo kto stałby obok radiowozu zatrzymany. Niepojęte ale prawdziwe!
Przed samym Sibiu, które jest sporym miastem zaczynają się zwyczajowe korki dużego miasta i ciągną aż za jego granice. GPS kieruje mnie pod zaprogramowany adres pod którym nie znajduje żadnego warsztatu. Stoimy na pobliskiej stacji paliw rozglądając się bezradnie.
Podchodzi do nas dwudziestoparoletni facet i pyta po angielsku czy mamy może jakiś problem. Wyjaśniamy w czym rzecz. Ten chwyta za telefon komórkowy i po minucie oznajmia, że mechanik czeka i żebyśmy jechali za nim. Podróżujące z nami kobiety zaczynają panikować że to jak nic jakiś rumuński złodziej bandyta i bóg wie co jeszcze. Mi jest już wszystko jedno i jedziemy za samochodem.
Ten pokonuje w korkach przez miasto dobre 10 km i wjeżdża na obskurne podwórko w którym znajduje się warsztat. Nie czeka nawet na podziękowania i odjeżdża.
Warsztat jest słabo wyposażony i ogólnie nędzny ale pracują w nim naprawdę łebscy kolesie. Tak jak podejrzewaliśmy nieprawidłowo pracuje cewka zapłonowa. Awarię spowodowały luźne przewody wysokiego napięcia wypalając gniazdo.
Mechanik dzwoni gdzieś a w przeciągu pół godziny zjawia się facet na identycznej do mojej hondzie VTX 1800 C. Miły koleś z warsztatu wyjaśnia mi po co, a ja trzykrotnie upewniam się czy czy dobrze słyszałem. Spróbują mi naprawić usterkę a gdyby się nie udało koleś z bliźniaczej hondy pozwoli wykręcić ze swojego motocykla własną! Jestem w szoku i czuję się jakby ktoś ofiarował mi własną nerkę.
W warsztacie kombinują z przewodami z dwie godziny. Motocykl pracuje może nie idealnie ale na pewno da się nim sensownie jechać. Koleś od VTX-a widząc że jego motocykl nie jest potrzebny jako dawca organów odjeżdża po wspólnej ze mną wymianie uprzejmości pod kierunkiem naszych maszyn ;)
Pytam szczęśliwy mechanika ile należy się za wybawienie mnie z opresji i prawie nie słabnę z wrażenia. "Nic, gdybym był w Polsce chciałbym żeby mi ktoś pomógł" Jest mi aż wstyd bo wyobrażam sobie na jaką pomoc mógłby u nas liczyć młodo wyglądający niepozorny koleś z Rumunii.
Nic nie pomagają protesty facet nie chce kasy, twierdzi również że nie pije alkoholu. Lecimy z żoną do sklepu i kupujemy mu jakieś dobre wino wręczając z sugestią, że może chociaż jego dziewczyna pije alkohol ;) Dziękujemy chyba z 10 razy i lecimy dalej.
Motocykl rwie do przodu co umożliwia mi jakąkolwiek dalszą podróż bo tego dnia mieliśmy wjeżdżać w naprawdę trudny górzysty teren. Stacji paliw jest po drodze od groma nie martwimy się o tankowania i grzejemy przed siebie ciesząc się widokami a ja po raz pierwszy od dwóch dni normalna jazdą. Zjeżdżamy na drogę numer 7 która ma nas doprowadzić do mocno polecanej widokowo trasy transfogarskiej.
Droga w tak trudnym terenie została zbudowana onegdaj na polecenie komunistycznego przywódcy Nicolae Ceausescu siłami wojska i pochłonęła ponad 30 istnień. Wspina się na wysokość 2300 metrów n.p.m i dokładnie nikt nie wie po co została zbudowana.
Trzy teorie po kolei mówią że: a) po to żeby cały świat zobaczył że jak chcemy to potrafimy b) Poważnie obawiano się buntu po drugiej stronie Karpat a droga umożliwiłaby szybkie przemieszczenie wojsk c) Według mnie najbardziej prawdopodobne. Przywódca miał domek w górach więc chciał mieć do niego fajny dojazd.

Z każdym kilometrem robi się ciekawiej, trasa niezmiennie wspina się pod górę między lasami zawijając raz w prawo raz w lewo, wokół nas leją się strumienie z krystalicznie czystą wodą, czasami wyłaniają się piękne zielone polany na których gdzie nie gdzie piknikują sobie ludzie przy samochodach. W Rumunii rozbijanie się "na dziko" jest pełni legalne i bardzo popularne w weekendy. Mam wielką ochotę przenocować w takim miejscu ale póki co cieszymy się jazdą. Roślinność powoli karleje powietrze staje się coraz chłodniejsze.
Na którymś z kolejnych zakrętów napotykamy przyzwoite duże schronisko z restauracją. W oddali widać zaciągnięte chmurami szczyty 2,5 tysięczników. Tam prowadzi "nasza droga". Na razie przerwa na obiadek z obowiązkową ciorbą do której dochodzi następne tradycyjne danie rumuńskich pasterzy: mamałyga. Pyszna, zbita, żółtej barwy kasza obsypana owczym serem i zalana śmietaną do tego po piwku, którego z uwagi na liberalne normy (0,5 promila dopuszczalne we krwi) sobie po drodze nie żałujemy. Pychota. Rachunek jak zwykle śmiesznie niski.
Zagadujemy kelnera o najbliższą stację paliw. Odpowiedź nas trochę zbija z nóg. 60 kilometrów a my w terenie wysokogórskim, lada kilometr zapali się rezerwa. No nic jakoś to będzie. Jedziemy dalej i wyżej i jeszcze wyżej. Widoki zapierają dech w piersiach. Na 2000 metrów wypasają się stada owiec a nawet koni co mnie niepomiernie dziwi.
Oddychając czuć już lekko rozrzedzone powietrze, w zacienionych miejscach leży śnieg, ze skał spadają kaskady wody, przejeżdżamy czasami pod nimi, chronią nas przed wodą betonowe konstrukcje przez które przewalają się strumienie i wodospady. Wiatr się wzmaga powiększając wrażenie zimna.
Na samym szczycie góry przejeżdżamy przez ciemny i wilgotny tunel kończący się po drugiej stronie szczytu, w tunelu zapala mi się kontrolka rezerwy. Od tego miejsca zaczyna się zjazd ze świeżo zdobytej góry.
Zatrzymuję się aby ubrać przeciwdeszczówki jako ochronę przed wiatrem i zimnem. Temperatura około 5 stopni Celsjusza. Zaczynamy zjazd na zgaszonych silnikach żeby zaoszczędzić paliwo. Droga z początku stromo opada w dół potem już łagodniej. Robi się cieplej. Po lewej, na wysokości 900 metrów n.p.m. wije się urocze sztuczne jeziorko powstałe po wybudowaniu tamy.
Świetne miejsce żeby rozbić się na noc szczególnie że zmierzcha. Zaczynam rozglądać się za jakimś szczególnie urokliwym miejscem, aż w pewnym momencie na wąskiej asfaltowej drodze widzę przed sobą cholernego brunatnego niedźwiedzia! Nie wiem co zrobić. Hamować, zawracać, czekać, jechać dalej? Nerwowo obserwuję co będzie robił. Wyglądał na znudzonego i spogląda na nas od niechcenia. Dość wolno przejeżdżam pół metra od niego. Spoglądam w tył a on z ciekawością gapi się na nas.
Od tej pory jednak zmieniam zdanie co do nocowania "na dziko" i podążam w stronę cywilizacji. Jest mi ona szczególnie potrzebna z uwagi na kończące się paliwo. Mija już 50 km jazdy na rezerwie. Dojeżdżamy do tamy i zatrzymujemy się spoglądnąć kilkadziesiąt metrów w dół. Z tamy można skoczyć na bangi ale już nie o tej godzinie. Zapada wieczór. Przejeżdżamy tunel i niezmiennie od 60 km zjeżdżamy ciągle w dół. 70 kilometr na rezerwie, 75.....robi się płasko, jest w końcu jakaś miejscowość! Calimanesti.
Uratowani. Prędkość 50km/h, 5 bieg byle tylko nie dławić silnika, miejscowość ciągnie się i ciągnie a stacji paliw nie widać. 80 km na rezerwie. Jadący przede mną kolega zatrzymuje się. Skończyło mu się paliwo, jadę dalej. 85 km na rezerwie. Gdzie ta pier...na stacja, 88 km na rezerwie. Silnik zaczyna mi się dławić. Ile jeszcze ujadę? 500 metrów, 1000, 2000...JEST JEST STACJA!
Stacja paliw jest bezobsługowa, Instrukcja obsługi dystrybutora jedynie po rumuńsku. Proszę o pomoc przechodnia. Karta płatnicza nie działa, w portfelu mam niewiele gotówki wystarcza na 8 litrów benzyny. 7 do zbiornika i jeden do butelki po napoju. Wystarczy kumplowi żeby dojechać na stację.
Pytam jeszcze o jakiś nocleg. Musimy się cofnąć do Calimanesti. Na miejscu do wynajęcia ładne drewniane pachnące domki zastajemy na campingu "Dracula". Można płacić kartą, są jakieś problemy, czytnik przyjmuje ją za 5 razem. Niestety w pobliskiej restauracji jest bezużyteczna. Idziemy spać głodni ale i tak w wyśmienitych humorach zachwyceni mijającym dniem.
Obrazek
Warsztat motocyklowy
Obrazek
Widok ze schroniska
Obrazek
trasa transfogarska 1
Obrazek
trasa transfogarska 2
Obrazek
trasa tranfogarska-wypas owiec
Obrazek
trasa transfogarska - jeden z wielu strumieni
Obrazek
Widok z tamy
Obrazek
Camping Dracula w Calimanesti

Dzień czwarty. Calimanesti (Rumunia) Radievo (Bułgaria) ok. 530 km.
Obrazek

Wstajemy wcześnie rano bez rumuńskiego grosza przy duszy. Przydaje się maszynka na gaz, kubki, herbata i jakaś zupka w proszku zabrana awaryjnie z Polski :) Po pożywnym śniadanku złożonym z emulgatora D51, aromatu rosołu identycznego z prawdziwym oraz kilku gram barwnika zalanego wrzątkiem pakujemy bagaże. Na miękkiej trawce kumpla motocykl podczas tej czynności dwukrotnie ląduje bokiem na glebie co skutkuje złamanym lusterkiem. Szczęściem prawe i tak nikomu niepotrzebne ;)

Jedziemy z 25 km do większej miejscowości z normalną stacją paliw. Przy dystrybutorze zaczepia nas cinkciarz u nas zawód na wymarciu, u którego wymieniamy euro po mega korzystnym kursie. Tankujemy do pełna, ja odjeżdżam już spod dystrybutora i czekam na poboczu aż nadjedzie współtowarzysz podróży. Nie minęła minuta już zatrzymuje się jakiś samochód a facet przez okno pyta czy mamy jakiś kłopot że tak stoimy. Przypomina mi się opowieść motocyklistki z Wrocławia która prawie godzinę po wypadku leżała ze złamaną noga na poboczu przy rozwalonym motocyklu, machała na samochody prosząc o pomoc i nikt się nie zatrzymał. Miało to miejsce nie u zulusów tylko w Polsce.
Zjeżdżamy na autostradę w stronę Bukaresztu. Z uwagi na połowę zmarnowanego dnia na naprawę mojego sprzętu odpuszczamy sobie zwiedzanie stolicy i mamy zamiar zjechać z autostrady wcześniej by najkrótszą drogą pojechać na Ruse gdzie mieści się przejście graniczne z Bułgarią. Po pewnym czasie pojawia się znak informujący o zjeździe który nas interesuje. Wprost z autostrady wjeżdżamy na jakąś szutrówkę pełną dziur i luźnych kamieni. Zatrzymujemy się by sprawdzić na mapie czy to nie pomyłka. To wygląda jak droga dojazdowa do wysypiska śmieci nie zjazd z autostrady. Inne pojazdy zawracają zakładając to samo co my.
Nasza mapa oraz GPS upierają się że jednak jesteśmy na dobrej drodze więc po tych kamieniach i luźnym żwirze jedziemy dalej.
Droga niebawem z szutrówki przechodzi w betonowe płyty więc jest OK. Potem skręt w lewo jesteśmy na asfalcie. Spore odcinki drogi są w remoncie i rozbudowie. Miejscowi drogowcy dokładają jednak wszelkich starań aby nie zepsuć swojej ugruntowanej opinii i nowe nawierzchnie robią od razu z dziurami, koleinami i krzywo. Można natknąć się na żeliwne pokrywy studzienek usytuowane dobre 40 cm pod powierzchnią asfaltu! Pewnie brakuje im betonowych kręgów aby usadowić je wyżej ;) Koncentracja jest więc mile widziana.
Zbliżamy się do granicy. Trzeba szybko wydać resztę lei. Zatrzymujemy się na ostatnią ciorbę vacutę, tankujemy po raz ostatni w tym kraju po korek. Za resztę gotówki biorę sobie i żonie papierosy, gumy do żucia itp.
Opakowania papierosów w Rumunii mogą powodować chorobę wieńcową bez korzystania z zawartości. Mały napis o tym że palenie powoduje raka płuc ginie w kontraście z ogromnym zdjęciem wyrżniętych komuś płuc zeżartych rakiem. Na innych pudełkach są martwe płody. Szukam zdjęć obrazujących, że palenie powoduje impotencję niestety chyba nie ma na stanie.

Dojeżdżamy do granicznej miejscowości. Drogowskazy kierują nas po jakichś betonowych płytach otoczonych zardzewiałymi płotami z siatki stalowej oraz rozłupanymi krawężnikami z obłażącą żółtą farbą. Jechać trzeba slalomem. Myślę że znów gdzieś zabłądziliśmy ale nie. W oddali widzę przejście graniczne. Przekroczenie go na wyjeździe jest podobne jak i na wjeździe. Kolejna celniczka widząc motocykle z uśmiechem na twarzy macha żebyśmy jechali dalej.
Samochody nie mają tak lekko stojąc w upale w kolejce. Rozstajemy się ze skórzanymi spodniami. Nie idzie w nich już wytrzymać. Jedziemy dalej mostem nad Dunajem, na jego końcu wielki napis BULGARIA, zaraz za napisem kolejna kontrola celna.
Tym razem ogranicza się do okazania dowodów osobistych. Celnik ma w oczach jakieś implanty emitujące promienie Roentgena ponieważ rozpoznaje nasze twarze bez zdejmowania kasków.
Jedziemy dalej. Drogi są szerokie, asfalt o idealnej przyczepności, równiutki, ruch prawie żaden. Przez mijane miasteczka przelatujemy nie zwalniając. Należy tylko uważać na gości powożących wozy drabiniaste mułami co nie należy do rzadkości.
Drogi nie są niestety czytelnie oznaczone. Nie wiadomo gdzie jechać. GPS nam nie pomaga, ciągle widzi jakieś skręty których nie ma i wyznacza non stop nową trasę bo wg. niego co chwila zbaczamy z drogi z której nie da się zboczyć. Wyłączam go po powoduje moją dużą irytację i zdajemy się na kumpla mapy.
Mapy zabrane przez niego mają tą jedną wadę że prawdopodobnie odkupił je od Marco Polo lub Krzysztofa Kolumba. Po stanie zachowania datowałbym je jeszcze wcześniej ale sprawdzam że jest naniesione morze Śródziemne więc powstały po oderwaniu się obecnej Afryki od płyty Euroazjatyckiej.
Stacje paliw są rozsiane dość gęsto niestety statystycznie tylko co czwarta obsługuje karty płatnicze. Jest to niejakie utrudnienie bo nie mamy gotówki. Kantory nie istnieją, wymiana walut następuje jedynie w bankach a nie chce nam się zbaczać do centrów większych miast.
Konwersacje z kimkolwiek na jakikolwiek temat są mocno utrudnione ponieważ niechęć napotkanych Bułgarów do języków innych niż ojczysty posunięta jest do absurdu. Kelnerki w restauracjach nie wiedzą co to coffee lub tea, a pracownicy stacji paliw nie rozumieją co to credit card, cash. O ile pamiętamy, że herbata to "ciaj" o tyle jak jest po rosyjsku karta kredytowa nikt nie wie. Nie uczono tego 20 lat temu a tylko ten język oprócz bułgarskiego jest rozumiany.
Droga która jedziemy zaczyna ostro wspinać się po górę. Stan nawierzchni pozostaje nadal wyśmienity. Winkle co chwila po 90 i więcej stopni. Kolega mnie wyprzedza i zaczyna się ostra jazda. Nie mam dużego doświadczenia w jeździe motocyklem. Zacząłem jeździć zaledwie rok temu więc poprzedzający mnie motocykl dużo mi ułatwia. Staram się naśladować tor jazdy, prędkość i po kilku zakrętach bez obaw ocieram raz lewym raz prawym podnóżkiem o asfalt po raz pierwszy w życiu w sposób kontrolowany. Zakręty w prawo chyba wychodzą mi lepiej bo niewiele brakuje aby ocierać z tej strony już gmola. Moje przypuszczenia potwierdzają oględziny opony po tym jak zatrzymujemy się oglądnąć stojącego sobie jakby nigdy nic na środku drogi żółwia. Z jednej strony opona jest "zamknięta" z drugiej trochę brakuje. Jestem mocno podekscytowany nową umiejętnością.
Lecimy dalej pod górę aż dojeżdżamy na jej szczyt. Jest tam duży parking. Na placu ogromna socrealistyczna rzeźba. Dłonie trzymają znicze. Na wzniesieniu nad parkingiem wielka betonowa budowla w kształcie UFO a obok niej jeszcze większy betonowy obelisk z pięcioramienną gwiazdą. Oglądamy dowód na nadprodukcję cementu i jednocześnie symbol bułgarskiego komunizmu. Wybudowana na szczycie Buzłudży (ok. 1500 metrów n.p.m.) ogromna budowla mającą upamiętnić pierwszy komunistyczny kongres zorganizowany przez Dimytyra Nikołowa w 1891 roku. W okresach świetności jej wnętrza zdobiły kilometry kwadratowe mozaiki ułożonej w sierpy, młoty, "staliny", "leniny" i inne symbole. Obecnie jedyną ozdobą są fekalia i chyba słusznie.
Zjeżdżamy z góry. Mijamy Starą Zagorę. Robi się już ciemno więc zatrzymujemy się w małej miejscowości Radievo w której ktoś specjalnie dla nas wybudował wypasiony hotel i restaurację. Pokoje są klimatyzowane w wysokim standardzie, restauracja również, naliczyłem 6 osób obsługi a nasz czwórka jest jedynymi gośćmi lokalu. Idziemy się odświeżyć pod prysznic i schodzimy do restauracji. Mówimy że nie interesuje nas co dostaniemy do jedzenia mają to być tradycyjne bułgarskie dania. Personel naradza się z szefem.
Podają nam napoje. Szef zasiada za syntezatorem okazuje się że ma wyśmienity głos. Ciągle lecą łzawe standardy z dedykacjami dla miłych gości z polski. Nasza czwórka do najbardziej romantycznej nie należy więc repertuar może nie jest zbyt trafiony ale miło się faceta słucha. Podają nam sałatkę a potem na stół wjeżdżają jakieś kosmiczne ilości mięsiwa, którymi karmiłaby się przez 2 tygodnie cała wioska w kambodży. Bez piwa i rakiji nie da się tego zjeść ;) Z alkoholem tez nie bardzo. Właściciel raczy nas utyskiwaniem na temat kryzysu oraz braku turystów co odbija się na jego biznesie. Po północy toczymy się do pokoju a może nawzajem wpychamy tacy jesteśmy nażarci. Zwalam się na łózko i nawet nie wiem kiedy zasypiam.
Obrazek
Zjazd z autostrady w Rumunii
Obrazek
Most nad dunajem
Obrazek
Przejście graniczne
Obrazek
Trochę wsi w środku miasta
Obrazek
Buzłudża. Pamiątka po komuniźmie.
Obrazek
Wreszcie normalne łóżko. Co się działo dalej nie wiem. Wyszedłem ;)


Dzień piąty Radievo (Bułgaria) – Asprovalta (Grecja) ok. 580 km.

Obrazek

Rachunek za wieczorne szaleństwa wraz z kosztem pokoi nie powala na kolana bo wynosi niespełna 70 Euro za cała czwórkę. Dajemy spory napiwek. W gratisie otrzymujemy rano kawę ;) Pakujemy się wypoczęci i śmigamy dalej.
Droga którą jedziemy wygląda co najmniej dziwnie jak na prowadzącą do granicy państwa. Jest wąska w nie najlepszym stanie i całkiem stroma. Po drodze mijamy znak "Uwaga zwierzęta domowe", który u nas oznacza nic a tam okazuje się oznacza że w każdym miejscu na drodze należy spodziewać się krowy.
Chodzą sobie samopas gdzie chcą całe kilometry od najbliższych zabudowań. Trzeba przyznać że inteligentnie trzymają się pobocza ale nigdy nic nie wiadomo. Żaden z nas na kolejnym z zakrętów raczej nie chciałby zatrzymywać się na krowie szczególnie od jej tyłu.
Oznakowanie dróg ograniczono do minimum bo w zasadzie w ogóle nie występuje. Trochę błądzimy, gdzieś tam skręcamy potem zawracamy. Dziwna ta droga na przejście graniczne. Nie przejmuję się tym mocno bo bawię się ciasnymi zakrętami szlifując świeżo nabyte wczoraj umiejętności.
Fakt że nabyte są świeżo nie czeka długo na potwierdzenie. Droga na którymś z kolei zakręcie okazuje się upieprzona w piasku. Panikuję. Zamiast pogłębić mocniej przechył i ominąć niebezpieczny fragment staram się wyhamować zanim w ten piach wjadę. Zarzuca mi tył, obraca motocykl o 180 stopni. Normalnie pewnie bym zeskoczył ale nie chce puszczać motocykla z żoną na tylnym siedzeniu, ratuje się trochę nogami.
"Wyglebiamy" przy małej prędkości, motocykl leży na gmolu. Mi nic nie jest żonie na szczęście też. Zniszczyło jej jedynie jeden but. Kilka kopniaków prostuje gmola. Buta tym sposobem nie naprawiam. Następne kilka zakrętów pokonuje z jeszcze większym impetem niż ten felarny. Muszę tak zrobić bo jak teraz nie pokonam strachu to może mi już tak zostać. Kilka winkli rzeczywiście załatwia sprawę. Uff...
W końcu dojeżdżamy do wypasionej szerokiej czteropasmowej drogi wcinającej się w skały. To musi być droga do Grecji. Grzejemy ile fabryka dała całymi kilometrami nie mijając żadnego pojazdu. Na drodze osunięte skały leżą chyba od tygodni i nikt się nimi nie przejmuje. Bardzo dziwne.
Nagle droga urywa się, asfalt zakończony jest ułożonymi w poprzek niego wielkimi kamulcami a za nim tylko rozgrzebana góra. Stajemy jak wryci, rozkładamy mapy. Zza wykopu wyłania się jakiś jeep i podjeżdża do nas. Ze środka wypadają mocno zdziwieni pogranicznicy. Mają broń ale chyba nie będą strzelać ;) Kolega pokazuje im swoje antyczne mapy. Mężczyźni w mundurach mają głupie miny i wyjaśniają, że jesteśmy w dobrym miejscu bo Grecja zaczyna się tuż tuż, niestety przejście graniczne do którego zmierzamy jest nieczynne od lat dwudziestu a najbliższe znajduje się 250 km dalej.

Kolejne 250 km przez Bułgarię aż tak mocno nie rozczarowuje bo widoki są fajne. Problemem jest to, że trasa jaką musimy pokonać czyli ze wschodu na zachód wzdłuż południowej granicy państwa biegnie dokładnie przez 250km przez góry. Cóż robić, zawracamy. Górskie krajobrazy nie pozwalają się nudzić. Jazda również dostarcza wiele satysfakcji a wygląda mniej więcej tak: Rozpędzanie, hamowanie silnikiem, dohamowywanie hamulcem i ciasny skręt w lewo, na wyjściu gaz, hamowanie i ciasny skręt w prawo itd. itd. Raz pod górę raz z góry. Co kilkanaście kilometrów jakiś górski kurort. Droga porządna czasami jakieś roboty drogowe. Prawda że fajnie?
Ale spróbujcie w ten sposób jechać 250 km.! Po godzinie mamy dość a na liczniku dopiero 50 km. Ręce odpadają od ciągłego wciskania sprzęgła, hamulca i odkręcania gazu. Moczymy je długo w strumieniu. Jest lepiej, jedziemy dalej.
Za chwilę ból wraca, więc stajemy moczyć ręce i tak w kółko przez długie godziny. Z nieba leje się na nas żar. Mamy już dość. Wszyscy są zmęczeni znużeni i oddaliby wiele za kawałek prostej. Nasza udręka zdaje się nie mieć końca a widoki nużą. Po drodze najpierw gubimy bagaż, który skwapliwie goniąc nas samochodem oddają życzliwi kierowcy a potem gubimy się nawzajem w jakimś miasteczku co normalnie skwitowalibyśmy śmiechem ale przy aktualnych nastrojach urasta to do jakiegoś astronomicznego problemu i prawie wywołuje kłótnie. Czuć że atmosfera się mocno zagęściła, nic nie pomagają rzucane niby od niechcenia żarciki.
Wreszcie wraz z zapadaniem zmroku dojeżdżamy do granicy. Greccy celnicy pozbywają się nas szybko i zjeżdżamy od przejścia ciągle w dół szeroką jezdnią o łagodnych łukach w stronę miejscowości Drama. Dojeżdżamy do miasta. Jest późny wieczór z 30 stopni i parno jak w amazońskiej dżungli. Wyjeżdżamy z Dramy i jedziemy w stronę Salonik już w absolutnych ciemnościach. Reflektory motocykla niewiele pomagają. Dojeżdżamy do Asprovalty. Niewielkiej turystycznej miejscowości i udajemy się na camping. Kończymy się rozbijać koło północy. Ostatnio jedliśmy w Bułgarii 24 godziny temu.
Pakujemy się z żoną na motocykl i w samych t-shirtach, krótkich spodenkach, adidaskach i bez kasku na głowie wzorując się na miejscowych motocyklistach potrafiących w takim stroju gnać przez miasteczko 200 km/h jedziemy do centrum coś zjeść. Z prędkością 50km/h a i tak mam cykora. W ciągu 100 knajp i restauracji odnajdujemy jedynie 3 bary które są czynne a w nich ogółem z 6 osób sączących drinki. Na kolację musi nam wystarczyć porcja lodów przygotowanych ze śniegu polanego sokiem. Mało kaloryczne. Około 1 w nocy wracamy spać.
Obrazek
Miejsce w którym chcieliśmy przedostać się do Grecji :frustrated:
Obrazek
250km zakrętów. Zakręt w lewo..
Obrazek
...zakręt w prawo

Dzień szósty. Asprovalta (Grecja) – Ateny (Prom) ok. 650km. oraz "Instrukcja obsługi promu" ;)
Obrazek

Wstaję wcześnie rano przed cała resztą. Lecę pod prysznic potem zmieniam miejscami świece w cylindrach. Muszę tak robić od wczoraj bo pierwszy garnek znów zaczyna źle działać a taka zamiana świec miejscami pomaga na jakiś czas.
Idę na koniec pola campingowego w stronę morza. Upał jest już nie do zniesienia podobnie jak temperatura wody. Bryza od morza nie istnieje. Wysokość fali 5cm ale po śladach na piasku widzę że potrafi osiągnąć imponujące 10 cm.
Wracam. Reszta grupki już na nogach. Jedziemy z żoną motocyklem w nadziei, że uda nam się zjeść śniadanie. Grecy kontynentalni dzielą czas na: przed sjestą czyli nic nie robimy bo czekamy na przerwę, w trakcie sjesty czyli nic nie robimy bo odpoczywamy i po sjeście czyli nic nie robimy bo jest późno i już nam się nie chce w związku z czym wszystkie knajpy niby są już pootwierane ale niczego nie serwują. Można najwyżej napić się kawy.
W sklepie kupuję pieczywo i jakieś tutejsze dziwadła do pieczywa, potem wmuszam to w siebie choć z uwagi na upał kompletnie mi się nie chce.
Rozstajemy się z kurtkami, skręcamy w stronę Salonik kierując się na autostradę.
Atencja jaką grecy obdarzają motocykle jest dla mnie niezrozumiała i wręcz przesadzona. Prowadząc motocykl czujesz się jak pojazd uprzywilejowany w akcji. Na Twój widok wszyscy zjeżdżają choćby i do rowu a w terenie zabudowanym hamują z piskiem opon na zielonych światłach abyś mógł przejechać stojąc na czerwonym. Wrzucają kierunkowskaz pokazując że Cię widzą żebyś spokojnie mógł zasuwać środkiem jezdni choć pojazdy z obu stron drogi pędzą stówą i więcej na godzinę. Chcąc nie chcąc musisz jechać jak wariat bo wszyscy tego od Ciebie oczekują.
Na autostradzie można odetchnąć. Dwa niezatłoczone pasy, drogowskazy ciągle wskazują drogę na Ateny, nikt mnie na siłę nie przepuszcza mogę jechać spokojnie przepisowe 130. Kierowcy samochodów co prawda i tak na mój widok zjeżdżają na pas awaryjny choć kompletnie nie jestem zmuszony korzystać z takiej uprzejmości.
Podróż autostradą w Grecji nastręcza tylko jeden problem. NIE MA ŻADNYCH STACJI PALIW. Na odcinku ponad 600 km w drodze od Salonik do Aten mijam tylko dwie po jednej na każdą stronę. W stronę Aten BP jadąc w przeciwnym kierunku SHELL. Trzeba zjeżdżać z autostrady "na pałę" do mniejszych miejscowości i szukać benzyny. Opłaty za przejazd całej trasy motocyklem kosztuje ok. 10 euro. Po drodze kilka bramek przed odcinkami płatnymi. Dość gęsto widać parkingi. Nie zachęcają do zatrzymywania bo umiejscowione są w najbardziej nasłonecznionych miejscach.
Upał jest wręcz niewiarygodny, odzież nie jest gorąca ona po prostu parzy. Pęd powietrza pochodzący od jazdy nie przynosi wielkiej ulgi. Łatwo go sobie zasymulować siadając w najbardziej upalny dzień w słońcu i dmuchając sobie w twarz farelką 2000 Watt na najwyższych obrotach.
Powietrze jest suche i chyba tylko dlatego nie jestem mokry od potu. Liczę ile wypijam. Do wieczora wychodzi mi 6 litrów płynów. Dodam, że w toalecie nie byłem ani razu ;)
Po drodze mijamy meteory, legendarny olimp, tunele wrzynają się miejscami w góry. Wszędzie jest sucho jak pieprz.
Dłonie zaczynają odpadać tym razem z braku ruchu. Szczególnie prawa trzymająca manetkę gazu w ustalonym miejscu i nic poza tym. Nie ma jak jej oczywiście oderwać. Żałuję że nie zamontowaliśmy palca tempomatu dzięki któremu można wyprostować paluchy przytrzymując manetkę gazu wyprostowaną dłonią.
Dojeżdżamy do Aten. To co dzieje się na obwodnicy tego miasta przechodzi moje wyobrażenia o możliwościach natężenia ruchu. 5 pasów, którymi suną samochody rozdzielają 4 samozwańczo stworzone pasy motocyklistów. Samochody suną 5 na godzinę pomiędzy nimi motocykle nawet 100 na godzinę. Wszyscy na każdym z 9 pasów zmieniają je w każdą możliwą stronę, każdy trąbi na każdego więc do wielkiego smrodu spalin, huku silników dochodzi jedno wielkie buuuuuuuuuuuu..... trąbienia.
Dodam, że trąbienie w Grecji jest nagminne i nie ma się o co obruszać. Nie oznacza tak jak u nas "Gdzie jedziesz ..." (w miejsce kropek wstaw dowolną obelgę) a jedynie "Uważaj".
Gorąco uderza i z góry od słońca i z dołu od rozgrzanego asfaltu nie wiadomo z której strony mocniej.
Mój motocykl ze wszystkimi uczepionymi manelami jest niewiele węższy od samochodu więc ciężko mi się przeciskać. Pozostaje sporo w tyle za pilotem wycieczki na hondzie X11, a może R11...z może nie honda...na pewno coś tam jedenaście, kto by tam odróżnił te plastiki. Martwi mnie to bo nie bardzo wiem gdzie w zasadzie mam jechać. W ostatniej chwili zauważamy jakiś zjazd z symbolem statku więc zjeżdżamy z obwodnicy. Przed nami kolejne rozjazdy niestety bez symbolu "łódeczek" więc skręcam to w lewo to w prawo na zasadzie losowej. Jakimś cudem dojeżdżam do ogromnego portu przy którym cumuje od cholery różnych promów. Kolega dzwoni, jest już zaokrętowany. Mówi mi czym w ogóle płyniemy i gdzie to stoi.

Kupujemy bilety. Tutaj trochę rozwinę temat problematyki podróży promem bo potencjalnie może być przydatny osobom, które tak jak ja nie mają w tym żadnego doświadczenia.

"Instrukcja obsługi promu" ;)
Do zakupu biletów przygotuj dokumenty tożsamości i dowód rejestracyjny. Bilety są imienne a bilet na motocykl z naniesionym numerem rejestracyjnym. Cena biletu za motocykl różni się od pojemności jego silnika więc nie będziesz musiał tłumaczyć w jakiej cenie potrzebujesz bilet.

Jeżeli jedziesz z pasażerem umówcie się w recepcji. Na parking promu wjeżdża tylko kierowca więc zostaniecie rozdzieleni. Prom jest ogromny i przypomina labirynt. Możecie się szukać po wszystkich barach, restauracjach, sklepach, pokładach itd. do usranej śmierci.

Na wszystkich promach przynajmniej linii Minoan, którymi podróżowaliśmy spotkać możecie 4 rodzaje biletów:
1.)W najtańszej wersji podróży "na pokładzie" weź z sobą śpiwór i materac i wszystko co uznasz za potrzebne podczas podróży dla siebie i pasażera ponieważ jak już wyjdziesz z garażu to do niego nie wrócisz przed dobiciem do portu docelowego.
Po wejściu na pokład szukaj knajpy z wygodnymi kanapami i rzucaj na to manele, nie przejmuj się nawet jeżeli nie będziesz niczego zamawiał. Dzięki temu masz wygodne miejsce do spania ;)
Istnieje spore prawdopodobieństwo że wszystkie kanapy są już zarzucone manelami przez innych więc to ONI nie Ty mają miejsce do spania.
W tym przypadku przyda Ci się materac, który mam nadzieję zabrałeś z garażu.
Znajdź fajne miejsce gdziekolwiek na pokładzie w środku lub na zewnątrz ale w tym drugim przypadku żeby było osłonięte od wiatru ponieważ na środku morza potrafi huraganowo dmuchać. Pompuj materacyk, rzucaj śpiwór i manele. Masz już zajebiste miejsce do spania. Możecie nie uwierzyć ale niektórzy rozbijają nawet namioty!
Zabierz ze sobą na pokład coś do picia i jedzenia na czas podróży chyba że masz ochotę płacić : ok. 25 PLN za małego hot-doga, ok. 35 PLN za szklankę krajowego piwa, ok. 20 PLN za kubek CocaColi, ok. 40 PLN za mała porcyjkę czegoś do przegryzienia w samoobsługowym bufecie. Ok. 70 Euro za obiad z dwóch dań plus coś do picia w restauracji.
Ważne jeżeli jesteś palaczem!!. Kup sobie na promie papierosów do bólu będą bez akcyzy więc tańsze niż w Polsce w kiosku.
Cena takiego biletu dla dwóch osób plus duży motocykl na trasie Ateny-Heraklion 103 euro.

2.)Drugi rodzaj biletu. Możesz wykupić fotel. Cena biletów wzrasta o 60 euro i jest kompletnie bez sensu. Sala i fotele przypominają kinowe tyle że jest płasko i nikt nie będzie nas zabawiał na ekranie. Jeżeli lubisz siedzieć na tyłku godzinami i spać w tej pozycji wszystkie moje rady z punktu pierwszego są aktualne z wyłączeniem sugestii zabrania materaca i pompki ;) Śpiwory lub ciepła odzież będą Ci potrzebne bo wnętrza są klimatyzowane.

3.)Bierzemy kajutę. Płacimy za bilety 300 euro. W zamian dostajemy klaustrofobiczne pomieszczenie z piętrowymi łóżkami. Na niższych pokładach w korytarzach śmierdzi stęchlizną pochodzącą ze zbyt słabej wymiany powietrza i lekko czuć ropą chyba z maszynowni. W kajutach można podejrzewać jest podobnie. Też trochę bez sensu.

4.)Bierzemy apartament. Ceny od 700 euro. O ile widziałem na oczy 700 euro o tyle nie widziałem na oczy apartamentu za tą cenę ale pewnie jest dość przyjemnie ;)
Koniec instrukcji obsługi promu.

Ponieważ przed wsiadaniem po raz pierwszy na prom nie czytałem tego co teraz sam napisałem najpierw miałem kłopoty z kupieniem biletów bo nie rozumiałem o co kolesiowi w kasie chodzi z tym czy motocykl jest duży czy nie duży i co go to w ogóle obchodzi ;) Potem zgubiłem się z żoną, następnie zapłaciłem w barze 20 euro za dwa piwa z colą, następne 20 za mała porcję spagetti dla niej i dla siebie za kawałek pasztetu z pomidorami i serem który okazał się sucharem z pomidorami i serem i należało go rozbijać siekierą a nie kroić nożem.
Oczywiście nie zabrałem niczego z garażu więc chodziliśmy w brudnych ciuchach śmierdzących całym dniem podróży w upałach.
Potem okazało się że nie mamy gdzie i na czym spać więc całą czwórką udawaliśmy że nam się nie chce.
"Wymiękliśmy" o 2 w nocy kładąc się na klatce schodowej na dywanie tuż koło zeschniętego herbatnika pod dyskoteką w której na nasze szczęście wyłączono już głośniki. Cała nasza czwórka przykryła się jednym rozpiętym śpiworem, który zabrał z sobą przytomnie kolega. Dodam że rano zaschniętego krakersa nie było więc ktoś z nas był głodny ale się nie chciał później do konsumpcji przyznać. Zasypiam szybko i śpię twardo jak kamień czyli kompatybilnie do twardości podłoża.
Obrazek
Asprovalta. Pełno knajp nie ma gdzie zjeść.
Obrazek
Ja na promie z dziewczyną kolegi
Obrazek
Udajemy że nie jesteśmy zmęczeni.

Dzień siódmy do dwunastego – Pobyt na Krecie. Ok. 400km promem i 60 km na kołach.
Obrazek

Budzą mnie szarpaniem. Z początku nie wiem gdzie jestem a przede wszystkim gdzie jest herbatnik. Na twarzy długo noszę odbity napis producenta plecaka, który podłożyłem pod głowę, byłby obciach gdybym opierał się o buty bo nie były firmowe ;) Wysiadanie idzie nam odwrotnie proporcjonalnie jak wsiadanie więc bez przygód.
Odpalamy maszyny i wyjeżdżamy z Heraklionu - stolicy Krety w stronę oddalonego o 60km Kalamaki czyli celu naszej podróży. Na miejscu w malowniczej niewielkiej miejscowości czeka do naszej dyspozycji niewielki domek tuż nad morzem, przygotowane śniadanko i jak się potem okazuje niespotykanie gościnni i sympatyczni gospodarze, Waldek i Sula, mieszkający w sąsiadującym z "naszym" domu na których zaproszenie się tu w ogóle znaleźliśmy.
Jest ok. 10:00 rano z 30 stopni w cieniu wszyscy oprócz mnie wykąpani i najedzeni poszli spać. Ja mam z tym spore problemy. Przez ostatnie dni mój mózg był maksymalnie zajęty przetwarzaniem nowych informacji płynących ze zmysłów, głównie z zmysłu wzroku, który non stop rejestrował przesuwający się w dużym tempie krajobraz. Odpoczywał od nowych doznań jak już upadałem spać. Nagle został od tego odcięty a pozostało mu kontemplowanie ciszy, statycznego sielskiego obrazu spokojnej greckiej wioski i pobliskiego spokojnego morza z poziomu zacienionego tarasu.
Robię sobie herbatę, czytam przewodnik po Krecie, staram się zapamiętać że kalimera to dzień dobry, zmieniam miejsce siedzenia na miejsce leżenia, potem w drugą stronę, palę papierosa, pisze SMS-a, coś tam grzebie przy motocyklu. Myślę sobie, pewnie już z dwie godzinki minęły i reszta grupy zaraz wstanie. Rzut oka na zegarek. Minął kwadrans.
Wsiadam na motocykl pod pretekstem zatankowania zbiornika na stacji w Tymbaki kilka kilometrów dalej. Oczywiście w krótkich spodenkach, t-shircie bez kasku etc. Dopiero teraz zauważam że asfalt na Krecie jest zabójczo śliski. Aby nie rozpływał się w upałach zawiera bardzo dużo tłucznia. Miejscowe kruszywa chyba się do tego kompletnie nie nadają dzięki czemu po suchym asfalcie i rozpędzeniu można przejechać się na butach prawie jak na lodowej ślizgawce. Dodatkowo drogi są pokryte drobniutkim pyłem bliskim konsystencją do talku rozsiewanym przez wiatr od morza a pochodzącym z okolicznych wyschniętych wzgórz. Ponoć po opadach szczęściem rzadkich robi się niewiarygodnie niebezpiecznie.
Przy drodze sporo kapliczek ze świętymi podobnych do tych, które można spotkać w polskich wioskach. Dziwi mnie ich zagęszczenie ale jak się później dowiaduje w ten sposób upamiętnia się śmierć na drodze swoich bliskich. Zaczynam żałować braku kasku i wlokę się z prędkością osła ciągnącego przeładowany wóz.
Podczas tankowania zaciekawiony obsługujący pyta mnie czym ja w ogóle przyjechałem. Motocykl taki jak mój to w Grecji prawdziwa rzadkość. Jest kompletnie niepraktyczny w zatłoczonych miastach i obciążony sakramencko wysokim podatkiem z uwagi na pojemność silnika. Z ulgą i postanowieniem nie jeżdżenia w takim stroju wracam do Kalamaki. Po 20 minutach na słońcu mam oparzenia 20 stopnia na skórze, cały dzień paćkam się pantenolem. Reszta grupy szczęściem już na nogach więc idziemy na plażę. Sztuka opalania się na Krecie w lipcu polega na tym że słońca za wszelka cenę należy unikać w czym pomagają gęsto rozmieszczone leżaki pod parasolami.
Sztuka kąpieli polega na wyczynie dojścia do wody po piasku w którym miejscowi zakopują surowe ryby zawinięte w folię aluminiową po to aby po dwóch godzinach odwinąć gotową do spożycia. Obieram taktykę biegania od parasola do parasola co pomaga stopom ochłonąć w rzucanym przez nie na piach cieniu. Później tylko przejście przez pas dużych obłych śliskich kamieni. Fala jest tak wysoka że rzuca Cię 3 kroki do tyłu, po tym jak przeszedłeś 4 do przodu. Fajna zabawa ;)
Po wyjściu z wody zauważam ze zdziwieniem że moje kąpielówki zwiększyły dwukrotnie swoją objętość. Niestety nie ma powodu do radości bo ich zawartość została wzbogacona jedynie o pół kilograma żwiru wtłoczonego przez fale. Żona ma na tej samej zasadzie powiększony biust. Na drugi dzień rozwiązujemy ten problem gdy odkrywamy, że wystarczy odejść od głównej plaży kilkaset metrów aby bez skrępowania cieszyć się kąpielą bez ubrań co zdaje się jest normą w każdej turystycznej miejscowości i nikogo nie dziwi.
Często łazimy do tawerny tuż przy plaży, która zostaje naszą ulubioną. Właściciel osobiście uczy mnie najbardziej pożądanego przeze mnie greckiego zdania nie znajdującego się w podręcznym słowniczku przewodnika. "Duo megalo birra, mia cola" czyli "Dwa duże piwa, jedna cola" to 90% naszych zakupowych potrzeb na wyspie bo upał mimo morskiej bryzy daje się we znaki często. Na tyle często że drugiego dnia kelner pyta czy jesteśmy Rosjanami bo pijemy jak oni ale gadamy trochę inaczej a właściciel zaprasza nas na gratisową rakiję.
Ceny w restauracjach są uznaniowe. Za to samo co zamawiałeś wielokrotnie w tym samym miejscu możesz zapłacić skrupulatnie wyliczone na rachunku 6,90 lub 5 euro. Opłaca się chodzić w to samo miejsce, zostaniesz szybko doceniony jako stały bywalec.
Kreteńczycy całym szczęściem różnią się od rodaków na kontynencie. Mijani ludzie są bardzo otwarci, przyjaźni i wiecznie uśmiechnięci. Mijając miejscowych często usłyszysz kalimera (dzień dobry), kalispera (dobry wieczór, stosowane po sjeście czyli od 17:00) i pytania o to jak się czujesz lub jak Ci mija dzień.
Wypada odpowiedzieć "kala" czyli amerykańskie "OK" ale to nie USA gdzie jest w złym tonie powiedzieć że do chrzanu. Równie dobrze możesz się poużalać i wysłuchać w rewanżu narzekań że turystów mało i interes nie idzie.
Wieczory spędzamy w fantastyczny sposób z gospodarzami. Waldkiem i jego żoną Sulą. Rozpieszczają nas ponadprzeciętną gościnnością. Przez stoły na naszym tarasie lub leżaki na plaży przewalają się tony tradycyjnie przyrządzonego jedzenia, przelewają litry metaxy z colą i lemonką oraz reciny, białego wytrawnego miejscowego wina.
Waldek mieszka na wyspie od 5 lat a Sula jest rodowitą Kretenką, nieźle mówiącą po polsku dzięki czemu możemy się dowiedzieć licznych ciekawostek. Paroma z nich, mogę się z Wami podzielić.
Grekom ciężko narzucić cokolwiek. Z naszego motocyklowego podwórka. Okazuje się że od 2 lat obowiązuje nakaz jazdy w kaskach którego nie przestrzega nikt oraz nie egzekwuje policja o czym mogłem się przekonać mijając motocyklem radiowóz, oczywiście jadąc bez kasku.
Od 1 lipca 2009 roku w Grecji obowiązuje najbardziej rygorystyczna w całej europie ustawa antynikotynowa. Teoretycznie palić można tylko u siebie w domu w czterech ścianach bo już nie na własnym tarasie. Rzeczywistość jest taka że grecy palą: siedząc, leżąc, chodząc, jeżdżąc wszędzie: na ulicy, plaży, w kawiarni, tawernie, miejscowym sklepie, a nawet przy dystrybutorze nalewając benzynę. Popielniczki zniknęły ponoć ale nie jest to pewne jedynie ze szpitali.

Grecy a przynajmniej Kreteńczycy lubię dużo zjeść. Biesiaduje się późnym wieczorem jak temperatura spadnie do znośnych 30 stopni Celsjusza. Dania są urozmaicone porcje duże ale jest ich mnóstwo. Kuchni nie nazwałbym zdrową. Owszem sałatka grecka nie zawierająca na marginesie jak u nas grama sałaty do nich należy ale już dania z baraniny i królika (pychota) podawane z dość duża ilością tłuszczu, ciepła pasta z grochu oprószona serem, zapiekane w tłuszczu bakłażany nie bardzo. Alkoholu wypija się do tego ilości śladowe. Zabawne zwyczaje panują w restauracji. Kelner nie zabierze brudnych naczyń dopóki nie powiemy że skończyliśmy jeść. Sterta brudnych naczyń będzie przed nami rosła. Na każdym z nich wypada coś zostawić. Dzięki temu przechodnie będą widzieć że jesteśmy zamożni bo stać nas było zamówić tyle dań a przy tym nie jesteśmy skąpi bo nie wylizujemy naczyń do czysta. Po posiłku namawiam do zamówienia kawy po grecku (cena 1 euro) w naparstku za tą cenę dostaniemy rozgrzaną parą pod ciśnieniem drobno zmieloną pyszna kawę w ilości, która powinna być zalewana w termosie. Do tego pół cukierniczki cukru i można już nie spać pół nocy. Ważne. Jeżeli chcesz zostawić napiwek którego zasadniczo nikt nie oczekuje niech to będzie napiwek a nie zostawione na stole drobne. Napiwki poniżej pół euro to obraza.
Całkiem ciekawe muszą być również kreteńskie wesela. Nikogo nie dziwią imprezy dla 2000 gości. Myliłby się ten kto myśli że organizacja wiąże się z zaciągnięciem kredytu hipotecznego na dziesięciolecia. Gościom podaję się baraninę i miejscowe wino często w własnej winiarni. Inne potrawy jak ktoś ma ochotę można sobie po prostu kupić w restauracji przy której odbywa się przyjęcie. Jeżeli zostaniesz zaproszony na takie wesele a nie możesz przyjść bądź nie masz ochoty nie zwalnia Cię to z obowiązku dostarczenia podpisanej imiennie koperty dla młodych. Zwyczajowo ok 100 euro. Pomnożone przez ilość gości zapewnia młodym całkiem fajny start szczególnie, że mają już gdzie mieszkać bo panna młoda wnosi w wianie zwyczajowo dom. Podpowiedź dla zachłannych. Pobierać się w greckim kościele można trzykrotnie a więc rozwodzić dwa razy ;)
Domy na krecie nie są imponujące. Mieszkańcy zdają się czerpać radość życia z innych źródeł niż posiadanie lepszych marmurowych kafli w łazience niż sąsiad i nie zaprzątają sobie głowy rodzajem bambusa jaki powinien pokrywać podłogi w salonie. Wiadomo że ściana powinna być biała a stolarka niebieska i to wszystko. Ekscentrycy rezygnują z białego na rzecz piaskowego i na tym kończą się przejawy dekadencji.
Grecy nigdzie się nie śpieszą i nadmiernie nie przepracowują, miałem okazję się o tym przekonać obserwując budowlańca sączącego kawkę w oczekiwaniu na sjestę. Oraz mechaników w warsztacie motocyklowym gdzie postanowiłem doprowadzić do ładu sprzęt przed powrotem do domu. Przy okazji podam Wam przepis na greckiego mechanika z renomowanego serwisu w Tymbaki. Weź najgorszego mechanika z jakim się spotkałeś. Wszystkie jego wady jak: niekompetencja, lenistwo, brak wiedzy i w ogóle brak rozumu w głowie pomnóż przez pięć a potem podnieś do kwadratu. Już masz greckiego mechanika! Naprawa polegała na tym że musiałem kilkukrotnie wyjaśniać ustami Waldka po grecku i Radka po angielsku co jest zepsute a nawet pokazywać palcem oraz godzinami przekonywać, że na pewno. Następnie pokazać jak się ta część demontuje a na końcu przywieźć do warsztatu dobrą cewkę w miejsce wadliwej, w przeciwnym wypadku oferowano mi termin 2 tygodnie. Powiem jedno. Nie psujcie motocykli w Grecji a wady usuwajcie po drodze w Rumunii.
Zgrzyt w warsztacie był jedynym nieprzyjemnym akcentem naszego pobytu, który generalnie minął nam na betroskich igraszkach na plaży przed południem, sjestach popołudniu i wieczornych imprezkach przy metaxsie podczas zabawnych i ciekawych rozmów.
Wszystko co dobre jednak szybko mija i nadszedł dzień wyjazdu. Z żalem późnym popołudniem żegnamy się z nowymi znajomymi jednocześnie zaaferowani czekającym nas długim powrotem. Wracamy do Heraklionu. W porcie kupujemy bilety powrotne do Aten. Kręcimy się trochę po stolicy wyspy, robimy ostatnie zakupy. Ok 20:00 wsiadamy na pokład w pełni przygotowani jak stare promowe wygi na prom. Zajmujemy sobie fajne miejsce na świeżym powietrzu. Wypływamy planowo o 22:00. Gaworzymy sobie jeszcze z 3 godziny sącząc metaxę od której się chyba uzależniłem i idziemy spać nieświadomi tego że jutro czeka nas najbardziej wycieńczający dzień podróży.
Obrazek
miejsce naszego zakwaterowania na Krecie
Obrazek
widok z tarasu
Obrazek
zobaczcie co specjalnie dla Was znalazłem ;)
Obrazek
Kryzys dotknął plaże...
Obrazek
...a także restauratorów. Duo megalo birra. Mia cola ;)
Obrazek
Wieczór na plaży z Waldkiem i Sulą


UWAGA. Zakończenie czyli "Dzień trzynasty do szesnastego. Powrót do domu (Ateny-Patra-Wenecja-Austria-Niemcy)" oraz krótkie podsumowanie znajduje się na drugiej stronie pod Waszymi komentarzami. Tutaj nie chciała już się końcówka zmieścić bo post przekroczył magiczną liczbę 65500 znaków. Jeżeli adminowi uda się coś na to poradzić zrobię porządek w tym wątku.
Ostatnio zmieniony 11 sierpnia 2009, 07:52 przez rzeznia_numer_5, łącznie zmieniany 19 razy.
Obrazek
ObrazekObrazekObrazek
Awatar użytkownika
kyller
Posty: 2198
Rejestracja: 13 marca 2008, 11:05
Motocykl: pożyczony XV1000
Lokalizacja: Warszawa
Wiek: 55
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: kyller »

no literat, czekamy na ciag dalszy
Awatar użytkownika
marko
Posty: 1309
Rejestracja: 04 czerwca 2008, 19:56
Motocykl: Było Virago 535 i 1100 jest ROAD STAR 1700
Lokalizacja: Bielawa
Wiek: 56
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: marko »

niezłą przygodę mieliście :bikersmile: a i felietony mógłbyś pisać :mrgreen:
''Nie trzeba okazywać brawury tam,gdzie wystarczy inteligencja''
Obrazek
Awatar użytkownika
Ewcia
Posty: 106
Rejestracja: 25 stycznia 2009, 17:54
Motocykl: Antka :P
Lokalizacja: Białystok
Wiek: 38
Kontakt:
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: Ewcia »

super to opisałeś, gratuluję podróży, trasa naprawdę bardzo zachęcająca :smile:
"W życiu piękne są tylko chwile"
Awatar użytkownika
Kożuch
Posty: 3443
Rejestracja: 11 maja 2008, 17:11
Motocykl: Virago 750,VL 1500,CB1300,XV1900, FJR1300
Lokalizacja: Poznań Góra
Wiek: 48
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: Kożuch »

Kurde Rzeźnia nie znałem Cię z tej strony, tzn z literackiej, bo Wariat to wiem, że jesteś.
W przyszłym roku musimy jechac razem i połaczyć grupy :)
Obrazek
Awatar użytkownika
Marek73
Posty: 5138
Rejestracja: 05 września 2007, 08:51
Motocykl: była Virago 750 jest CZARNY WALDEK
Lokalizacja: Kotla
Wiek: 51
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: Marek73 »

Kożuch pisze:W przyszłym roku musimy jechac razem i połaczyć grupy :)
Tak się w ciemno nie deklaruj, bo się może okazać, że Rzeźnia do Władywostoku będzie leciał :mrgreen:
Awatar użytkownika
szwaga
Posty: 850
Rejestracja: 08 grudnia 2008, 10:19
Motocykl: WildStar-czarniutki
Lokalizacja: Ząbkowice Śląskie
Wiek: 56
Kontakt:
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: szwaga »

rzeznia_numer_5 pisze:Więc chętnie niech zaglądną za 1-2 dni
pewnie że zaglądnę - taką "rozprawkę" machnąłeś że juz nie mogę doczekać się dalszego ciągu :bravo:
Obrazek


Nie rezygnuj z marzeń - życie jest zbyt krótkie.......
Awatar użytkownika
h8red
Posty: 193
Rejestracja: 25 maja 2009, 11:53
Motocykl: Bandit 1200S
Lokalizacja: Łódź
Wiek: 47
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: h8red »

Uff, przeczytałem.

Więcej !!! :bravo:
Deus de vida longa aos meus inimigos
Para que possam ver de pe minha vitoria
Awatar użytkownika
StesiU
Posty: 1244
Rejestracja: 04 września 2007, 15:10
Motocykl: WSK 125
Lokalizacja: Trzebnica
Wiek: 40
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: StesiU »

czekałem na tą relacje ale gdzie są zdjecia, wiecej zdjęć prosze :rock:
Nie ma pogody nie na motocykl sa tylko zle ubrani motocyklisci.
Awatar użytkownika
sart
Posty: 2820
Rejestracja: 08 kwietnia 2008, 20:43
Motocykl: była virago XV 535,jest suzuki boulevard C50
Lokalizacja: Wałbrzych
Wiek: 112
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: sart »

Świetny opis, zastanawiałem się czy ktoś z naszych śmiga tą trasą, widząc mijane motocykle (jechałem bardzo zbliżoną trasą, tyle że autokarem). Powiem szczerze, że zazdroszczę jazdy na moto, po tych terenach i zastanawiam się nad podobnym wypadem w przyszłym roku, tyle że chcę zakończyć podróż w Bułgarii nad Morzem Czarnym.
?Śmierć nie jest przeciwieństwem życia, a jego częścią.?

ObrazekObrazek
Awatar użytkownika
Szymon
Posty: 3317
Rejestracja: 11 kwietnia 2008, 09:42
Motocykl: Noise Generator 1100
Lokalizacja: Grójec
Wiek: 52
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: Szymon »

Grupa Pijacka niech nie opisuje Chorwacji-
jedziemy ,stajemy, pijemy , wstajemy , jedziemy, stajemy, pijemy....... :mrgreen:
Zartowalem :razz:

Rzeznia- fajnie sie czyta . Slij do redakcji Motocykla.Masz szanse na publikacje.
Kobieta, która jęczy w nocy, nie warczy w dzień.

Obrazek
Awatar użytkownika
Winnetou
Posty: 3713
Rejestracja: 15 maja 2008, 22:01
Motocykl: niemiecki
Lokalizacja: Augsburg(Bawaria)
Wiek: 57
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: Winnetou »

sart pisze:tyle że chcę zakończyć podróż w Bułgarii nad Morzem Czarnym.
"Plana"juz mamy...w Jicinie opowiem co wymyslilem! :shock:
Jedni umieją drudzy"umią"...

"Z wiekiem spada zapotrzebowanie na zysk, a rośnie popyt na święty spokój"
Awatar użytkownika
kyller
Posty: 2198
Rejestracja: 13 marca 2008, 11:05
Motocykl: pożyczony XV1000
Lokalizacja: Warszawa
Wiek: 55
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: kyller »

heheh
wpakowali sie w najgorszy kawałek drogi E79 Oradea->Deva , tez zrobiłem ten błąd
to jest chyba najgorszy kawałek "czerwonej" drogi w zachodniej czesci rumunii
Ewka
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: Ewka »

Super się czyta czekam na 2 cz.:)
Awatar użytkownika
rembrandtin
Posty: 493
Rejestracja: 25 czerwca 2008, 15:10
Motocykl: 535
Lokalizacja: Pilawa
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: rembrandtin »

Dawaj wiecej, dawaj. Zajebiście sie czyta. Aż się łza w oku kręci, szczególnie jak czytałem o tym warsztacie. :rock:
Awatar użytkownika
Feldek
Posty: 1406
Rejestracja: 19 marca 2008, 16:01
Motocykl: Virago 535 Custom
Lokalizacja: Poznań/Mosina
Wiek: 38
Kontakt:
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: Feldek »

No rewelacyjny opisik rewelacyjnej trasy! Super- czekam na ciąg dalszy
http://profile.imageshack.us/user/Feldek - fotki z motocyklowych wojaży
Awatar użytkownika
GLIWICKI
Posty: 5643
Rejestracja: 01 października 2007, 23:08
Motocykl: XV 750 '97
Lokalizacja: Śląsk
Wiek: 54
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: GLIWICKI »

Super opis! Z niecierpliwością czekam na cd ...
[scroll] :chopper: :chopper: [/scroll]
Zasada podstawowa na Forum : Zanim zapytasz uzyj funkcji Szukaj!!!
A reszta w Regulaminie ...
Awatar użytkownika
h8red
Posty: 193
Rejestracja: 25 maja 2009, 11:53
Motocykl: Bandit 1200S
Lokalizacja: Łódź
Wiek: 47
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: h8red »

Cz. 2 finito. Mam nadzieję, że jutro będzie cz.3 :rock:
Deus de vida longa aos meus inimigos
Para que possam ver de pe minha vitoria
Awatar użytkownika
Blunio
Posty: 5793
Rejestracja: 11 marca 2008, 10:21
Motocykl: Trek X-Caliber 8
Lokalizacja: Warszawa Bemowo
Wiek: 72
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: Blunio »

Opisy fajne a humor cięty, oj cięty :bikersmile:
Nadzieja to ogień. To ogień, który chce płonąć nawet wtedy, gdy jest gaszony. Nadzieja to nieodparte dążenie, by odnajdywać sens w bezsensie i odkrywać prawdę w zamęcie kłamstw.
Samochód z Niemiec a kobieta z Polski - nigdy odwrotnie!!!
Awatar użytkownika
SlawekZ
Posty: 316
Rejestracja: 02 stycznia 2008, 18:05
Motocykl: VS1400, JAWA 350 z wozem
Lokalizacja: Wrocław
Wiek: 55
Kontakt:
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: SlawekZ »

No kolego - miło się czytało - oj miło!!! Ewka się co chwila pytała z czego się tak śmieję do monitora... Wszyscy wiedzą z czego... :rock: :rock: :rock:
Pozdrawiam :-)
http://www.bikepics.com/members/slawekz/
GDW (Gang Dzikich Wieprzy)
Awatar użytkownika
Adam
Posty: 2226
Rejestracja: 22 października 2007, 19:52
Motocykl: 1100, 92r. OGAR 200
Lokalizacja: Święta Anna
Wiek: 45
Kontakt:
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: Adam »

Gratuluję wyprawy i opisu :bravo: :bravo: :bravo:
Awatar użytkownika
leszekk
Posty: 4147
Rejestracja: 26 kwietnia 2009, 21:35
Motocykl: XV750 -> BMW R1200GS
Lokalizacja: mazowieckie
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: leszekk »

Trafne spostrzeżenia, oj, trafne. Nie dane mi było podróżować promami a tylko jakimis malutkimi żaglówkami, nie miałem pod tyłkiem niczego większego niż skuterek o pojemności 80 ccm, ale greckie nastroje poznałem i zaręczam - opis w 200% wiernie oddaje to, z czym można się tam spotkać.
In God we Trust -- all others must submit an X.509 certificate.
Awatar użytkownika
Maćko
Posty: 708
Rejestracja: 14 grudnia 2008, 16:46
Motocykl: MG California, Norge
Lokalizacja: Łódź
Wiek: 57
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: Maćko »

Chłopie. Wyślij ten opis do jakiejś gazety. Masz talent i potrafisz pobudzić wyobrażnię.Czekamy na c.d.
Awatar użytkownika
Grzegorzz
Posty: 57
Rejestracja: 13 lipca 2009, 11:52
Motocykl: Yamaha Virago 1100
Lokalizacja: okolice Wrocławia
Wiek: 60
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: Grzegorzz »

Super :mrgreen:
1100 95 usa
Awatar użytkownika
Marecki
Posty: 492
Rejestracja: 03 kwietnia 2008, 15:27
Motocykl: XV1900
Lokalizacja: Poznań
Wiek: 57
Status: Offline

Re: Wyprawa na Kretę.

Post autor: Marecki »

Fajny opis - z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy !
i proszę o ciut większe zdjęcia :)
Pozdrawiam
Marek
Obrazek
ODPOWIEDZ