Re: W 22 dni dookoła Skandynawii - Norwegia, Nordkapp 2016
: 22 czerwca 2017, 23:32
Dzień 19 - Bergen -> Holeveien (Norwegia)
Po leniwym dniu w Bergen pora wracać na trasę. Nie ma wyjścia, pora wklepać w nawigację trasę do domu. Ponieważ jednak nie do końca słuchamy się elektronicznych zabawek, to trasa niekoniecznie jest trasą najkrótszą. Tym razem wyszło nam, że zamiast jechać w dół mapy, prosto na południe zmierzamy raczej na wschód:
Jak widzicie wyjątkowo trudno rozstać się nam z Norwegią. Rzeczywiście najszybciej byłoby chyba skierować się na południe i przeprawić się promem do Danii, tak jak zrobiliśmy to rok wcześniej, tylko w przeciwnym kierunku. Ponieważ jednak lubimy szukać nowych ścieżek chcieliśmy zobaczyć jak wygląda najdłuższy na świecie, łączący dwa państwa most pomiędzy Szwecją i Danią, a przy okazji zwiedzić Kopenhagę.
Awaryjnie, gdyby brakło czasu pozostaje nam jeszcze opcja przeprawy promowej ze Szwecji do Polski ale póki co planujemy zrobić jak najwięcej kilometrów na kołach. Zwłaszcza, że poranek zapowiada całkiem przyjemny dzień.
Oczywiście w naszym przypadku nic nie może być proste i oczywiste i zamiast od razu ruszyć w trasę, musimy jeszcze zahaczyć o Bergen. Powód jest oczywisty - pamiątki. Oczywiście dzień wcześniej zwiedziliśmy wszystkie sklepy z pamiątkami, nawet kilka razy, ale Monika nie mogła się zdecydować jaką pamiątkę przywieźć dla sobie. Znaczy zdecydowała, już pół roku wcześniej, że przywiezie skórę renifera, ale ciągle nie mogła się zdecydować jaka ma być duża, jaki kolor i co najważniejsze jak ją ze sobą zabrać. Ponieważ żoncia nie dała się przekonać że może się nią owinąć i tak jechać na moto, więc dokonaliśmy zakupu w sklepie który za dość uczciwą opłatą wysyłał skóry paczką na adres kupującego. Trochę mieliśmy obawy, czy futro Rudolfa dotrze na miejsce ale jak widzieliście na jakiejś fotce wcześniej, wszystko skończyło się szczęśliwie (chociaż chyba nie dla renifera).
W Bergen, jak to w Bergen - znowu oczywiście padało ale czego spodziewać się po mieście w którym tylko trzy dni w roku nie pada. Zakupy więc były relatywnie szybkie i parę chwil po 12:00 mogliśmy w końcu ruszyć na trasę. Kiedy w końcu opuściliśmy miasto niebo ponownie się uspokoiło, a "za szybą" znów pojawiły się typowe norweskie krajobrazy.
W dniu dzisiejszym prawie cały czas będziemy trzymać się trasy nr 7, która jak się okazało jest kolejną drogą oznaczoną znakiem "Norvegian Scenic Routes" czyli dróg wyjątkowo atrakcyjnych widokowo. Nie licząc kilku górek na początku trasy właściwie cały początkowy odcinek prowadzi malowniczą drogą brzegiem fiordu.
Po kilkudziesięciu kilometrach winkli z widokiem na morze nagle wpadamy jakby na znane widoki. Długi wiszący most spinający brzegi fiordu, na którym wieje tak, że ledwo można utrzymać motocykl na w miarę prostym kursie i który kończy się niebiesko podświetlonym rondem w tunelu - gdzieś już to chyba widzieliśmy? Tak, po przestudiowaniu mapki okazuje się, że dokładnie tędy jechaliśmy rok wcześniej tylko w przeciwnym kierunku, kiedy zmierzaliśmy do Gudvangen. Fajnie czasem przypadkiem wrócić na znane ścieżki.
Tym razem na rondzie obieramy jednak inny kierunek - zmierzamy dalej na wschód, planując trzymać się trasy nr 7 prawie do samego Oslo.
Kilka kilometrów za rondem, w centrum miasteczka Eidfjord, przy małym markecie nasza trasa skręca ostro w prawo. Przed zakrętem zwolniliśmy akurat na tyle, żeby dostrzec na parkingu sklepu białego GoldWinga i pozdrowić jego pasażerów. Charakterystyczny motocykl i odblaskowe kamizelki, w których jeżdżą chyba tylko Polacy sprowokowały mnie żeby zjechać i coś sprawdzić. Widok białej flagi na antence, a do tego bytomska rejestracja rozwiała właściwie moje wątpliwości. Hehe, czasami trzeba zrobić 5 tysięcy kilometrów, żeby spotkać starego kumpla mieszkającego kilkanaście kilometrów od nas. Andrzej z Bytomia, którego poznałem na naszym forum, bo wcześniej ujeżdżał Virago i był (jest?) tu zarejestrowany zwiedzał z małżonką od tygodnia południe Norwegii. Przed samym wyjazdem, na fejsbookowej grupie "Najciekawsze trasy..." Andrzej pytał czy ktoś nie wybiera się do Norwegii - skomentowałem wtedy jego post, ale odpowiedzi nie było, ale właściwie tylko przez ten wpis mijając białego Goldasa pomyślałem, że może to akurat Andrzej.
Podczas krótkiego spotkania wymieniliśmy szybkie relacje - okazuje się że Andrzej z żoną nie mieli takiego szczęścia do pogody jak my i tu na południu Norwegii właściwie codziennie padało. Podobnie jak my zmierzali już w kierunku Polski ale mieli wykupione bilety na prom ze Szwecji jak dobrze pamiętam. Teraz jednak planowali jechać zobaczyć jeden z największych wodospadów Norwegii - Vøringsfossen. Ponieważ okazało się, że leży on akurat przy naszej trasie postanowiliśmy podjechać tam razem.
Trasa w kierunku wodospadu wyjątkowo pozytywnie nas zaskoczyła. Po wyjeździe z miasta bardzo szybko wjechaliśmy w kanion prowadzący w kierunku gór. Żeby było jeszcze ciekawiej musiał oczywiście zacząć padać deszcz. To pewnie przez Andrzeja - widać nie zapłacił klimatycznego. Z drugiej strony, kto by się przejmował takimi drobnostkami jak pod kołami mamy fantastyczny skandynawski asfalt, a norwegowie są mistrzami w formowaniu z niego takich ciekawych figur:
Wspinamy się dość szybko na górę, by dość niespodziewania za jednym z winkli dojrzeć parking z drogowskazem w kierunku wodospadu. Zjeżdżamy na parking i szybko robimy, kilka średnio udanych fotek bo z nieba leje się coraz bardziej. Podobno najlepszy widok na wodospad jest z terenu hotelu po drugiej stronie wodospadu, ale my nie mamy tym razem czasu na zwiedzanie. Pogoda również do tego nie zachęca więc tym razem sobie odpuścimy spacery.
Andrzej, jako zapalony fotografik, ma oczywiście inne plany. Z połową bagażu zajętą sprzętem foto przyjechał do Norwegii polować na obiekty do fotografowania i nie może odpuścić tak łatwo wodospadowi. Z nadzieją na poprawę pogody i zrobienie kilku ciekawych ujęć postanawia zostać jakiś czas nad wodospadem. Ponieważ i tak jedziemy w inne strony, to żegnamy się z obietnicą spotkania przy kawie kiedyś w Polsce i ruszamy dalej.
Jak widać pogoda dopisuje. Może nie odjechaliśmy za daleko od wodospadu, ale ciągle się wspinamy i gdzieś około 17:15, po piętnastu minutach jazdy temperatura z wartości dwucyfrowych spada do przyjemnych 3 stopni Celsjusza. Na szczęście cały czas pada, żebyśmy przypadkiem się nie przegrzali w ciepłych motocyklowych ciuchach.
Odciek na który wjechaliśmy to trasa opisywana po angielsku jako: Hardangervidda National Tourist Route. Prowadzi ona przez płaskowyż Hardangervidda- największy górski płaskowyż w Europie oraz największy norweski park narodowy (i przy okazji też jeden z największych w parków narodowych w Europie).
Szczęśliwie, wraz z przemierzanymi przez nas kolejnymi kilometrami płaskowyżu pogoda zaczyna się "poprawiać". Poprawiać napisałem w cudzysłowie, bo chociaż przestało padać, a na błękitnym niebie pojawiło się słońce, to termometr w kokpicie Prosiaka ograniczył swoje wskazania do cyfry "1". Prawdę mówiąc, był to dla nas pewien szok, bo w takiej temperaturze podczas naszych wypraw jeszcze nie mieliśmy okazji jeździć, nawet tutaj w Norwegii. Kolejne kilometry trasy pokonywałem z pewną nieśmiałością zastanawiając się czy asfalt świeci się pod kołami bo jest po prostu mokry czy może zdążył już zamarznąć.
Chociaż zmarznięte na deskę ochraniacze pleców w kurtkach nie pozwalały zapomnieć i temperaturze, to słońce i błękitne niebo cieszyły oczy i pozwalały w pełni podziwiać piękne krajobrazy przemierzanego przez nas płaskowyżu. Sielanka i beztroska można by powiedzieć. Ciekawe czy to samo myślało stado reniferów, które pasąc się na tym płaskowyżu niecałe trzy tygodnie później oberwało piorunem. Tego newsa usłyszeliśmy oczywiście już w Polsce ale i tak zrobiło nam się ciepło jak usłyszeliśmy, że nieopodal ścieżek którymi przejeżdżaliśmy, w jednej chwili pioruny wysłały w zaświaty 322 renifery.
Nie pamiętam już dokładnie ale wydaje mi się, że cała trasa przez płaskowyż to niecałe 80 kilometrów.Na koniec oczywiście zjeżdżamy w niższe rejony co powoduje momentalny wzrost temperatury do jakichś przyzwoitych wartości. Tak - 15 stopni to zdecydowanie lepsza temperatura do jazdy na motocyklu.
Jadąc tak przed siebie, w pewnym momencie pomyśleliśmy sobie, że chyba podążamy śladami Ala i Buły, którzy kilka lat temu zdobywali Nordkapp na Virago. Al co prawda nie skończył swojej relacji w której opisałby szczegóły, ani też się tym nie chwalił ale wygląda na to, że w trakcie tej podróży zdążył w Norwegii założyć własną osadę.
Tym razem nie mieliśmy czasu żeby sprawdzić jak się tu Al urządził i bez zatrzymywania sunęliśmy dalej w kierunku Oslo. Widoczki tradycyjnie norweskie - czyli jak zwykle nuda.
Może to przez tę nudę, a może przez głód i zmęczenie w pewnym momencie zaczęliśmy zauważać czające się przy drodze wielkie niedźwiedzie i trole. Nie pozostało nic innego jak zatrzymać się na małe co nieco w jakimś przydrożnym barze, zwłaszcza że na zegarze wybiła 18:30, a my byliśmy jeszcze przed obiadem. Nie wiem dlaczego ale jakoś wcześniej nie czuliśmy głodu za bardzo - może to ten długi norweski dzień tak człowieka ogłupia i ciągle się wydaje, że jeszcze nie pora na przerwę w jeździe. Oczywiście w pewnym momencie puste brzuchy zaczynają grać głośniej niż silnik Prosiaka i nie ma wyjścia - trzeba było się zatrzymać i wsunąć jakiegoś tradycyjnego skandynawskiego fastfooda. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej trasą nr 7 w kierunku Oslo.
Chociaż już wcześniej przejechaliśmy wiele ciekawych widokowo tras, to 7-ka również bardo pozytywnie nas zaskoczyła. Rzeczywiście zasługuje ona na wyróżnienie symbolem najbardziej atrakcyjnych dróg. Z drugiej strony drogi tego typu niestety nie należą do najszybszych - my od 12:00 zrobiliśmy w dniu dzisiejszym trochę powyżej 400 kilometrów i parę minut po 20:00 mieliśmy już dość jazdy. Google szacuje, że trasa ta zajmuje ok 7 godzin i tak to praktycznie wychodzi - 60km/h to mniej więcej typowa średnia prędkość jaką udaje się wycisnąć na tutejszych drogach. Jeżeli ktoś planuje dłuższe przeloty i chciałby kalkulować czas jazdy jak w polskich realiach to sugeruję wziąć drobną poprawkę - tu nie ma autostrad żeby podgonić, a widoki i pogoda niekoniecznie sprzyjają zap...aniu.
Wracając na trasę - my po 400 kilometrach postanowiliśmy zatrzymać się jeszcze przed Oslo żeby przeciskanie przez miasto zostawić sobie już na kolejny dzień. Rozglądając się po poboczach zaraz za miejscowością Sundvollen wypatrzyliśmy kemping Rørvik, na który zdążyliśmy szczęśliwie zjechać tuż przed samym zamknięciem recepcji.
cdn...
Po leniwym dniu w Bergen pora wracać na trasę. Nie ma wyjścia, pora wklepać w nawigację trasę do domu. Ponieważ jednak nie do końca słuchamy się elektronicznych zabawek, to trasa niekoniecznie jest trasą najkrótszą. Tym razem wyszło nam, że zamiast jechać w dół mapy, prosto na południe zmierzamy raczej na wschód:
Jak widzicie wyjątkowo trudno rozstać się nam z Norwegią. Rzeczywiście najszybciej byłoby chyba skierować się na południe i przeprawić się promem do Danii, tak jak zrobiliśmy to rok wcześniej, tylko w przeciwnym kierunku. Ponieważ jednak lubimy szukać nowych ścieżek chcieliśmy zobaczyć jak wygląda najdłuższy na świecie, łączący dwa państwa most pomiędzy Szwecją i Danią, a przy okazji zwiedzić Kopenhagę.
Awaryjnie, gdyby brakło czasu pozostaje nam jeszcze opcja przeprawy promowej ze Szwecji do Polski ale póki co planujemy zrobić jak najwięcej kilometrów na kołach. Zwłaszcza, że poranek zapowiada całkiem przyjemny dzień.
Oczywiście w naszym przypadku nic nie może być proste i oczywiste i zamiast od razu ruszyć w trasę, musimy jeszcze zahaczyć o Bergen. Powód jest oczywisty - pamiątki. Oczywiście dzień wcześniej zwiedziliśmy wszystkie sklepy z pamiątkami, nawet kilka razy, ale Monika nie mogła się zdecydować jaką pamiątkę przywieźć dla sobie. Znaczy zdecydowała, już pół roku wcześniej, że przywiezie skórę renifera, ale ciągle nie mogła się zdecydować jaka ma być duża, jaki kolor i co najważniejsze jak ją ze sobą zabrać. Ponieważ żoncia nie dała się przekonać że może się nią owinąć i tak jechać na moto, więc dokonaliśmy zakupu w sklepie który za dość uczciwą opłatą wysyłał skóry paczką na adres kupującego. Trochę mieliśmy obawy, czy futro Rudolfa dotrze na miejsce ale jak widzieliście na jakiejś fotce wcześniej, wszystko skończyło się szczęśliwie (chociaż chyba nie dla renifera).
W Bergen, jak to w Bergen - znowu oczywiście padało ale czego spodziewać się po mieście w którym tylko trzy dni w roku nie pada. Zakupy więc były relatywnie szybkie i parę chwil po 12:00 mogliśmy w końcu ruszyć na trasę. Kiedy w końcu opuściliśmy miasto niebo ponownie się uspokoiło, a "za szybą" znów pojawiły się typowe norweskie krajobrazy.
W dniu dzisiejszym prawie cały czas będziemy trzymać się trasy nr 7, która jak się okazało jest kolejną drogą oznaczoną znakiem "Norvegian Scenic Routes" czyli dróg wyjątkowo atrakcyjnych widokowo. Nie licząc kilku górek na początku trasy właściwie cały początkowy odcinek prowadzi malowniczą drogą brzegiem fiordu.
Po kilkudziesięciu kilometrach winkli z widokiem na morze nagle wpadamy jakby na znane widoki. Długi wiszący most spinający brzegi fiordu, na którym wieje tak, że ledwo można utrzymać motocykl na w miarę prostym kursie i który kończy się niebiesko podświetlonym rondem w tunelu - gdzieś już to chyba widzieliśmy? Tak, po przestudiowaniu mapki okazuje się, że dokładnie tędy jechaliśmy rok wcześniej tylko w przeciwnym kierunku, kiedy zmierzaliśmy do Gudvangen. Fajnie czasem przypadkiem wrócić na znane ścieżki.
Tym razem na rondzie obieramy jednak inny kierunek - zmierzamy dalej na wschód, planując trzymać się trasy nr 7 prawie do samego Oslo.
Kilka kilometrów za rondem, w centrum miasteczka Eidfjord, przy małym markecie nasza trasa skręca ostro w prawo. Przed zakrętem zwolniliśmy akurat na tyle, żeby dostrzec na parkingu sklepu białego GoldWinga i pozdrowić jego pasażerów. Charakterystyczny motocykl i odblaskowe kamizelki, w których jeżdżą chyba tylko Polacy sprowokowały mnie żeby zjechać i coś sprawdzić. Widok białej flagi na antence, a do tego bytomska rejestracja rozwiała właściwie moje wątpliwości. Hehe, czasami trzeba zrobić 5 tysięcy kilometrów, żeby spotkać starego kumpla mieszkającego kilkanaście kilometrów od nas. Andrzej z Bytomia, którego poznałem na naszym forum, bo wcześniej ujeżdżał Virago i był (jest?) tu zarejestrowany zwiedzał z małżonką od tygodnia południe Norwegii. Przed samym wyjazdem, na fejsbookowej grupie "Najciekawsze trasy..." Andrzej pytał czy ktoś nie wybiera się do Norwegii - skomentowałem wtedy jego post, ale odpowiedzi nie było, ale właściwie tylko przez ten wpis mijając białego Goldasa pomyślałem, że może to akurat Andrzej.
Podczas krótkiego spotkania wymieniliśmy szybkie relacje - okazuje się że Andrzej z żoną nie mieli takiego szczęścia do pogody jak my i tu na południu Norwegii właściwie codziennie padało. Podobnie jak my zmierzali już w kierunku Polski ale mieli wykupione bilety na prom ze Szwecji jak dobrze pamiętam. Teraz jednak planowali jechać zobaczyć jeden z największych wodospadów Norwegii - Vøringsfossen. Ponieważ okazało się, że leży on akurat przy naszej trasie postanowiliśmy podjechać tam razem.
Trasa w kierunku wodospadu wyjątkowo pozytywnie nas zaskoczyła. Po wyjeździe z miasta bardzo szybko wjechaliśmy w kanion prowadzący w kierunku gór. Żeby było jeszcze ciekawiej musiał oczywiście zacząć padać deszcz. To pewnie przez Andrzeja - widać nie zapłacił klimatycznego. Z drugiej strony, kto by się przejmował takimi drobnostkami jak pod kołami mamy fantastyczny skandynawski asfalt, a norwegowie są mistrzami w formowaniu z niego takich ciekawych figur:
Wspinamy się dość szybko na górę, by dość niespodziewania za jednym z winkli dojrzeć parking z drogowskazem w kierunku wodospadu. Zjeżdżamy na parking i szybko robimy, kilka średnio udanych fotek bo z nieba leje się coraz bardziej. Podobno najlepszy widok na wodospad jest z terenu hotelu po drugiej stronie wodospadu, ale my nie mamy tym razem czasu na zwiedzanie. Pogoda również do tego nie zachęca więc tym razem sobie odpuścimy spacery.
Andrzej, jako zapalony fotografik, ma oczywiście inne plany. Z połową bagażu zajętą sprzętem foto przyjechał do Norwegii polować na obiekty do fotografowania i nie może odpuścić tak łatwo wodospadowi. Z nadzieją na poprawę pogody i zrobienie kilku ciekawych ujęć postanawia zostać jakiś czas nad wodospadem. Ponieważ i tak jedziemy w inne strony, to żegnamy się z obietnicą spotkania przy kawie kiedyś w Polsce i ruszamy dalej.
Jak widać pogoda dopisuje. Może nie odjechaliśmy za daleko od wodospadu, ale ciągle się wspinamy i gdzieś około 17:15, po piętnastu minutach jazdy temperatura z wartości dwucyfrowych spada do przyjemnych 3 stopni Celsjusza. Na szczęście cały czas pada, żebyśmy przypadkiem się nie przegrzali w ciepłych motocyklowych ciuchach.
Odciek na który wjechaliśmy to trasa opisywana po angielsku jako: Hardangervidda National Tourist Route. Prowadzi ona przez płaskowyż Hardangervidda- największy górski płaskowyż w Europie oraz największy norweski park narodowy (i przy okazji też jeden z największych w parków narodowych w Europie).
Szczęśliwie, wraz z przemierzanymi przez nas kolejnymi kilometrami płaskowyżu pogoda zaczyna się "poprawiać". Poprawiać napisałem w cudzysłowie, bo chociaż przestało padać, a na błękitnym niebie pojawiło się słońce, to termometr w kokpicie Prosiaka ograniczył swoje wskazania do cyfry "1". Prawdę mówiąc, był to dla nas pewien szok, bo w takiej temperaturze podczas naszych wypraw jeszcze nie mieliśmy okazji jeździć, nawet tutaj w Norwegii. Kolejne kilometry trasy pokonywałem z pewną nieśmiałością zastanawiając się czy asfalt świeci się pod kołami bo jest po prostu mokry czy może zdążył już zamarznąć.
Chociaż zmarznięte na deskę ochraniacze pleców w kurtkach nie pozwalały zapomnieć i temperaturze, to słońce i błękitne niebo cieszyły oczy i pozwalały w pełni podziwiać piękne krajobrazy przemierzanego przez nas płaskowyżu. Sielanka i beztroska można by powiedzieć. Ciekawe czy to samo myślało stado reniferów, które pasąc się na tym płaskowyżu niecałe trzy tygodnie później oberwało piorunem. Tego newsa usłyszeliśmy oczywiście już w Polsce ale i tak zrobiło nam się ciepło jak usłyszeliśmy, że nieopodal ścieżek którymi przejeżdżaliśmy, w jednej chwili pioruny wysłały w zaświaty 322 renifery.
Nie pamiętam już dokładnie ale wydaje mi się, że cała trasa przez płaskowyż to niecałe 80 kilometrów.Na koniec oczywiście zjeżdżamy w niższe rejony co powoduje momentalny wzrost temperatury do jakichś przyzwoitych wartości. Tak - 15 stopni to zdecydowanie lepsza temperatura do jazdy na motocyklu.
Jadąc tak przed siebie, w pewnym momencie pomyśleliśmy sobie, że chyba podążamy śladami Ala i Buły, którzy kilka lat temu zdobywali Nordkapp na Virago. Al co prawda nie skończył swojej relacji w której opisałby szczegóły, ani też się tym nie chwalił ale wygląda na to, że w trakcie tej podróży zdążył w Norwegii założyć własną osadę.
Tym razem nie mieliśmy czasu żeby sprawdzić jak się tu Al urządził i bez zatrzymywania sunęliśmy dalej w kierunku Oslo. Widoczki tradycyjnie norweskie - czyli jak zwykle nuda.
Może to przez tę nudę, a może przez głód i zmęczenie w pewnym momencie zaczęliśmy zauważać czające się przy drodze wielkie niedźwiedzie i trole. Nie pozostało nic innego jak zatrzymać się na małe co nieco w jakimś przydrożnym barze, zwłaszcza że na zegarze wybiła 18:30, a my byliśmy jeszcze przed obiadem. Nie wiem dlaczego ale jakoś wcześniej nie czuliśmy głodu za bardzo - może to ten długi norweski dzień tak człowieka ogłupia i ciągle się wydaje, że jeszcze nie pora na przerwę w jeździe. Oczywiście w pewnym momencie puste brzuchy zaczynają grać głośniej niż silnik Prosiaka i nie ma wyjścia - trzeba było się zatrzymać i wsunąć jakiegoś tradycyjnego skandynawskiego fastfooda. Po krótkiej przerwie ruszyliśmy dalej trasą nr 7 w kierunku Oslo.
Chociaż już wcześniej przejechaliśmy wiele ciekawych widokowo tras, to 7-ka również bardo pozytywnie nas zaskoczyła. Rzeczywiście zasługuje ona na wyróżnienie symbolem najbardziej atrakcyjnych dróg. Z drugiej strony drogi tego typu niestety nie należą do najszybszych - my od 12:00 zrobiliśmy w dniu dzisiejszym trochę powyżej 400 kilometrów i parę minut po 20:00 mieliśmy już dość jazdy. Google szacuje, że trasa ta zajmuje ok 7 godzin i tak to praktycznie wychodzi - 60km/h to mniej więcej typowa średnia prędkość jaką udaje się wycisnąć na tutejszych drogach. Jeżeli ktoś planuje dłuższe przeloty i chciałby kalkulować czas jazdy jak w polskich realiach to sugeruję wziąć drobną poprawkę - tu nie ma autostrad żeby podgonić, a widoki i pogoda niekoniecznie sprzyjają zap...aniu.
Wracając na trasę - my po 400 kilometrach postanowiliśmy zatrzymać się jeszcze przed Oslo żeby przeciskanie przez miasto zostawić sobie już na kolejny dzień. Rozglądając się po poboczach zaraz za miejscowością Sundvollen wypatrzyliśmy kemping Rørvik, na który zdążyliśmy szczęśliwie zjechać tuż przed samym zamknięciem recepcji.
cdn...