Afryka wcale nie taka dzika, czyli Harleyem po Maroku
: 16 grudnia 2016, 18:52
Relacja z wyprawy
Chcieliśmy podzielić się z Wami wrażeniami z wyprawy po Maroku. Piszę w liczbie mnogiej, bo jest ona w istocie dziełem moim oraz kobiety mojego życia. Także relacja to dzieło wspólne: moje (tekst) i żony (zdjęcia). Choć głównie opowiadam o naszej podróży, zamieszczam także kilka wskazówek praktycznych, dla tych, którzy chcieliby do Maroka pojechać motocyklem. Z własnego doświadczenia wiem, że takie rady są niezwykle cenne.
Gdy w ubiegłym roku dostaliśmy od naszych rodziców prezent ślubny w postaci banknotów NBP, na pytanie na co je przeznaczyliśmy padło równocześnie z ust moich i mojej „nowiutkiej” małżonki: jedziemy do Afryki, do Maroka!
- Gdybyśmy wiedzieli, nie dostalibyście tych pieniędzy! (dla wszystkich oczywistym było, że jedziemy tam motocyklem).
Wybór kraju muzułmańskiego oraz kontynentu nie był przypadkowy – tydzień przed ślubem wróciliśmy z Azji pod postacią Turcji.
Z racji sprzedania starego Harleya i kupna nowszego, faktyczne planowanie podróży ruszyło dopiero w maju. Liczyliśmy, że ktoś z nami pojedzie, ale na przeszkodzie stanęły standardowe problemy: koszty podróży, dzieci, nie taki motocykl i związane z tym inne tempo jazdy, etc. Głównym problemem okazał się brak min. 3-tygodniowego urlopu.
A może przewieźć motocykl do Maroka i dopiero stamtąd wyruszyć… ? Są przecież firmy, które wożą motocykle i nawet organizują wakacje.
Nieee!! To ma być przecież nasza „wyprawa motocyklowa”, taka… tylko nasza!
Uważamy zgodnie, że korzystanie z usług tego typu firm to prawie jak pojechać na all-inclusive, a my tak nie chcemy. Nie oznacza to jednak, że jest to jedynie słuszne podejście i nie można mieć innego.
Koniec końców - nikt chętny na wspólną podróż się nie znalazł.
Spojrzeliśmy z żoną na siebie:
- co teraz?
- jak to co?
- cofam pytanie…
Ogromną inspiracją dla nas była znaleziona na Forum Motocyklistów relacja Zenka, który w poprzednim roku wraz ze swoją małżonką objechał kawał Maroka. Tak samo jak my, pojechali tylko we dwoje. My nie widzimy w tym nic zdrożnego, jedynie znajomi, dowiadując się o naszych planach mówili, że jesteśmy lekko szurnięci.
Trasa zakładała 2 warianty – krótszy 10.000km, albo (jeśli damy radę) dłuższy – 11500km. Zrobiliśmy dłuższy pokonując… 12.198km. Aby nie zmarznąć, na podróż wybraliśmy wakacje - start 13 sierpnia, zaś powrót 3 września. Noclegi zarezerwowane jedynie w Europie podczas dojazdu do Maroka; później – pełen spontan. W końcu to wakacje! W dodatku w najlepszej z możliwych wersji – na motocyklu!
Zakładamy wobec tego nieśmiertelne skóry i w drogę! Wyjazd w sobotę skoro świt i „pędzimy” przez Wrocław cały czas autostradami w okolice Frankfurtu nad Menem, gdzie nocujemy w niemieckim hoteliku prowadzonym przez… Chińczyków
Warunki mało „niemieckie”, ale niedogodności zrekompensowało dobre śniadanie. Tym sposobem w pierwszy dzień pokonaliśmy 1093km.
Następnie 3 dni to również połykanie kilometrów autostradami Niemiec, następnie Francji, Hiszpanii. Robimy po 900 – 1100km dziennie, śpiąc we wcześniej zarezerwowanych hotelikach czy motelikach w stylu francuskiej sieci Formula1.
Podczas tego etapu podróży spotkały nas dwie warte opowiedzenia przygody. We Francji, jak się okazało, 15 sierpnia to także święto i w związku z tym zostaliśmy prawie bez jedzenia (no, może poza żelaznym zapasem zupek chińskich). Z pomocą przyszli nam jedyni spotkani podczas całej wyprawy Polacy z Chojnic (wielkie dzięki!). Dostaliśmy spory zapas pieczywa oraz gotowe kanapki na drogę! Z kolei już w Hiszpanii podczas jazdy autostradą postanowiłem sprawdzić dalszy etap trasy na gps-ie i w tym momencie gps urwał się, zaś ja w ostatnim momencie zdołałem go złapać. Plastikowe ramię pękło od wibracji – nie od dziś kobiety na całym świecie mówią, że Harley –Davidson to największy wibrator, jaki miały okazję mieć między nogami. Na szczęście wkręt, który dostałem na stacji paliw, scyzoryk i śrubokręt pozwoliły opanować sytuację.
Czwartego dnia podróży po południu docieramy na wybrzeże Europy ku olbrzymiej paszczy promu mającego przewieść nas przez Cieśninę Gibraltarską. Bilety zarezerwowane? Ależ oczywiście. Oczywiście nie! Przecież jesteśmy na wakacjach
Kupno biletów bezpośrednio przy promie okazało się najlepszym z możliwych rozwiązań – zajęło 2 minuty i było tańsze niż w internecie – 180Euro w 2 strony.
Tymczasem w oddali już majaczy czarny ląd…
Wjeżdżamy motocyklem. Na promie warto zwrócić uwagę jak jest przymocowany. W drodze powrotnej gdyby nie moja reakcja prawdopodobnie miałbym zniszczony wydech lub, nie daj Boże, głowicę – klin blokujący motocykl na przechyłach podłożony został pod wydech… Po ok. 45 minutach, podczas których przechodzimy odprawę paszportową, szczęśliwie dopływamy do Afryki.
Nie korzystając z pomocy myfriendów udajemy się dopełnić formalności – wyrobić marokański pesel i dokumenty dla motocykla (warto ich potem pilnować, bo ponoć bez nich można nie wyjechać z Maroka). Choć jest z tym trochę zabawy, nie jest to problem. Policjanci są mili i pomocni. Później okazuje się, że to cecha Marokańczyków. Do tego otwarci i uśmiechnięci! Wymieniamy euro na dirhamy i cała naprzód ku nowej przygodzie!
Walutą w Maroku jest Dirham - to ok. 40 groszy, zaś euro to 10,50 – 10,70 dirhama. Kurs jest ustalany odgórnie i na terenie całego kraju bardzo zbliżony, więc można śmiało wymieniać pieniądze w pierwszym, lepszym banku. Zapłata kartą gdzieniegdzie była możliwa (choć na naszej trasie oferowała to co piąta stacja paliw), lecz kurs (co okazało się po powrocie) wychodził dość niekorzystnie – 1Euro kosztowało mnie ok. 4,72zł przy kursie w Polsce 4,30zł. Stąd wniosek, że należy mieć ze sobą gotówkę, a ci co chcą oszczędzić ok. 10% powinni unikać płacenia kartą.
Po opuszczeniu promu i wyjechaniu na ulicę Tangeru przeżyłem pierwszy szok! Pomimo nabytej w Turcji praktyki w jeździe ekspresówką pod prąd, startu z 3 pasów w 5 samochodów, nierespektowania znaków pierwszeństwa przejazdu, etc., przez głowę przemknęła mi myśl: nie dam rady w takim chaosie – w dodatku motocyklem! Można odnieść wrażenie, że nie obowiązują tam przepisy ruchu drogowego takie jak: jazda po swoim pasie ruchu, respektowanie ciągłej linii czy znaków pierwszeństwa przejazdu, a użycie kierunkowskazu chyba uważane jest za obraźliwe. Także niewielkim poważaniem cieszą się sygnalizatory świetlne.
Kierowcy do ruchu włączają się jeden przez drugiego, pomimo, iż drogą jedzie już więcej samochodów niż pasów ruchu; w dowolnym momencie można spodziewać się każdego manewru. A to wszystko bez najmniejszych objawów agresji! Jest ona w Maroku ponoć uważana za oznakę słabości. Klakson używany jest bardzo często, ale by coś zasygnalizować, albo kogoś pozdrowić. Nigdy, by po prostu kogoś „strąbić” ze złością, co doskonale znamy z polskich ulic.
ruch drogowy w Maroko
Jedziemy – już późne popołudnie, a chcemy kawałek odjechać z od Tangeru i znaleźć nocleg. Śpimy w przydrożnym hoteliku, kupujemy kartę do telefonu, aby móc korzystać z internetu. Kwota 50 dirhamów pozwala korzystać z internetu podczas całego wyjazdu. Oczywiście aby uruchomić kartę i doładować konto musieliśmy skorzystać z pomocy sprzedawcy. Choć gdybyśmy znali arabski, nie byłoby problemu… No dobra, często wystarczyłby francuski.
Z Tangeru poprzez góry Rif, tradycyjne tereny uprawy marihuany, drogą nr N2 kierujemy się w stronę niebieskiego miasteczka – Chefchaouen. Po drodze kilka razy pachnie rosnące gdzieś w pobliżu zielsko Cannabis indica. My jednak przemykamy spiesznie nie chcąc nadziać się na ponoć nachalnych handlarzy, którzy (jak słyszeliśmy w Polsce) potrafią nawet blokować drogę, by zwerbować potencjalnego kupującego. Jak idzie się domyślić, tak drastyczne historie nam się nie przydarzyły, zaś z propozycją zakupu po drodze nawet się nie spotkaliśmy. Mały postój na tankowanie na stacji… Afriqaia oczywiście!
Naszym pierwszym miastem do zwiedzania jest Chefchaouen czyli Szefszewan – tzw. niebieskie miasteczko. Nazwa najlepiej oddaje jego charakter – większość domów pomalowanych jest na kolor błękitny. Tworzy to niezwykle malowniczą mieszankę błękitu i światłocienia z bardzo dla nas egzeotycznymi ludźmi, zapachami i dźwiękami. Zgodnie ze starą zasadą przywiezioną jeszcze z Turcji, aby poznać prawdziwe życie danego kraju oddalamy się jak to tylko możliwe od miejscowości turystycznych, próbując „wniknąć” wśród tubylców. Dlatego też, wybierając lokal na posiłek czy nawet na herbatę kierujemy się najlepszą wskazówką – idziemy tam, gdzie jedzą miejscowi. Większy tłok w lokalu wróży lepsze jedzenie! Trzeba było jedynie wziąć poprawkę na higienę, a zasadniczo jej brak i można było rozkoszować się lokalnym, prawdziwym jedzeniem. Nie daliśmy się przekonać radom Polaków, aby nie pić niczego z lodem, myć zęby w wodzie mineralnej, itd. Nie przejmowaliśmy się jedząc w miejscowych restauracjach, siedząc na dziurawych krzesłach, piliśmy sok z bambusa czy pomarańczowy z jednej szklanki z lokalsami… O żadnej „zemście faraona” nie było nawet mowy!
Szefszewan (Chefchaouen)
W Maroku jest biednie. Każdy próbuje jakoś zarobić, pracują nieraz nawet dzieci. W Chefcheouen po raz pierwszy spotkaliśmy się z kilkuletnimi sprzedawcami chusteczek higienicznych, czy ugotowanej na sztywno kaszy manny posypanej cynamonem.
Idąc wśród niezwykle ciasnych uliczek medyny zostaliśmy zaproszeni przez sympatycznego piekarza do mającej wymiary 3 x 2 m piekarni. Pieczywo – palce lizać! Z żalem, ale i ogromną ciekawością – wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Drogą N13, a następnie N4 dotarliśmy szczęśliwie do Fezu – wspaniałego miasta ze średniowieczną medyną (specyficznym, islamskim starym miastem). Jest to najstarsze i najważniejsze pośród czterech miast sułtańskich – tu zlokalizowany jest uniwersytet Al - Karawijjn – najstarsza szkoła wyższa w świecie islamu i najstarszy uniwersytet na świecie!
W medynie czas się zatrzymał. Wszystko odbywa się tak jak przed wiekami: transport odbywa się na osłach, na półtorametrowych uliczkach kwitnie handel, zaś mikroskopijne sklepiki i zakłady rzemieślnicze oferują wyroby jakich na próżno szukać w Europie. Na uliczkach o szerokości 2- 3 metrów toczy się życie: tu stoliki mikroskopijnej jadłodajni, tam w zakładzie fryzjerskim na fotelu obitym skórą węża fryzjer goli klienta, to znowu na stoliku leżą cztery odcięte łebki kozie. Pod nogami natomiast płynie rynsztok…
W samej medynie Fezu żyje podobno 300.000 ludzi. Ponoć niektórzy nigdy z życiu nie opuścili jej murów. Do tego wspaniałe zabytki – medresa Bu Inania (szkoła koraniczna), przepiękne meczety, itd. Korzystając z usług lokalnego przewodnika (myfreienda) zostaliśmy oprowadzeni po najciekawszych zakamarkach medyny; zobaczyliśmy tradycyjną, ręczną tkalnię, w której nadal pracują maszyny zrobione z drewna i skóry oraz słynną garbarnię Szawara, gdzie skóry wyprawiane są w naturalny sposób, m.in. w odchodach ptasich. Smród niesamowity! Ileż tolerancji muszą mieć ci ludzie, aby w takim niesamowitym zagęszczeniu żyć razem!
Medresa Bu Inania
Meczet
Garbarnie I farbiarnie Szewara
Las bambusowy
tradycyjny sprzedawca wody
Zakotwiczyliśmy w sympatycznym, orientalnym hoteliku przy samych murach medyny.
Kolejnego dnia, wyjechaliśmy z Fezu na małą wycieczkę. Skoro świt, pokonując kilkadziesiąt kilometrów przenieśliśmy się wehikułem czasu do czasów antyku, by zobaczyć stolicę rzymskiej prowincji Mauretania Tingitana, której pozostałości wpisane są na listę Unesco. Robią niesamowite wrażenie, zwłaszcza, że wśród ruin zachowały się przepiękne mozaiki, m.in. Wenus w kąpieli. Ciekawostką jest płaskorzeźba przedstawiająca organ władzy, czyli penisa Miasto nazywa się Volubilis i jest ogromne. Dzięki temu, że jest sierpień (i co z tym związane – ciepło) a także dość wcześnie (ok. 9 rano) jesteśmy jedynymi zwiedzającymi w całym kompleksie. Dzięki temu możemy w skupieniu kontemplować, co mówią do nas wieki…
Volublis
Fez opuściliśmy z żalem, by skierować się w stronę najłatwiej dostępnych wydm piaskowych na pustyni w pobliżu miejscowości Merzouga. Po drodze przejeżdżaliśmy nawet przez lasy (cedrowe).
- Hamuj, hamuj, widzę jakiegoś ciekawego zwierza – słyszę w interkomie.
- jakiego zwierza?
Okazało się, że spotkaliśmy naszych dalekich krewnych – to znaczy małpiszony, swobodnie spacerujące po lesie. Bardzo chętnie przyjęły od nas mały poczęstunek i pozowały do zdjęć. Jedyne czego żałujemy, to że nie spróbowaliśmy ich pogłaskać, lub chociaż złapać za… rękę.
owoce opuncji (bardzo smaczne i tanie)
Droga (nr N13) wiodła przez Midelt i Al – Rachidia.
W miarę przybliżania się do państwa Al – Jaza’ir, tzn. Algierii krajobraz stawał się coraz bardziej księżycowy, a roślinność coraz rzadsza. Mijane w dolinie rzeki Ziz formacje skalne przypominały zaś po trosze wielki kanion Kolorado.
Coraz gorętsze podmuchy wiatru, przypominające wyziewy z gorącego piekarnika oraz bezkresny horyzont na tle którego jedyną odróżniającą się rzeczą była płaska jak struna nitka drogi coraz wymowniej mówiły nam – jesteście na Saharze. Zapiąłem kurtkę prawie pod szyję i rozkoszowałem się nieznanym mi dotąd widokiem… Bezkres…
Nasz gps po raz pierwszy wyświetlił komunikat: „ładowanie baterii wstrzymane. Urządzenie zbyt nagrzane”, który będzie towarzyszył nam jeszcze przez kilkanaście dni.
W Merzoudze nocleg spędziliśmy w „pensjonacie” zbudowanym w tradycyjnym marokańskim stylu –z gliny pise zmieszanej ze słomą, zaś dach to plecionka z trzciny pokryta gliną. Na szczęście była łazienka oraz klimatyzacja. Kolejną atrakcją była lokalizacja naszego pensjonatu – z drzwi wejściowych wchodziło się wprost na wydmową pustynię.
C.D.N.
Chcieliśmy podzielić się z Wami wrażeniami z wyprawy po Maroku. Piszę w liczbie mnogiej, bo jest ona w istocie dziełem moim oraz kobiety mojego życia. Także relacja to dzieło wspólne: moje (tekst) i żony (zdjęcia). Choć głównie opowiadam o naszej podróży, zamieszczam także kilka wskazówek praktycznych, dla tych, którzy chcieliby do Maroka pojechać motocyklem. Z własnego doświadczenia wiem, że takie rady są niezwykle cenne.
Gdy w ubiegłym roku dostaliśmy od naszych rodziców prezent ślubny w postaci banknotów NBP, na pytanie na co je przeznaczyliśmy padło równocześnie z ust moich i mojej „nowiutkiej” małżonki: jedziemy do Afryki, do Maroka!
- Gdybyśmy wiedzieli, nie dostalibyście tych pieniędzy! (dla wszystkich oczywistym było, że jedziemy tam motocyklem).
Wybór kraju muzułmańskiego oraz kontynentu nie był przypadkowy – tydzień przed ślubem wróciliśmy z Azji pod postacią Turcji.
Z racji sprzedania starego Harleya i kupna nowszego, faktyczne planowanie podróży ruszyło dopiero w maju. Liczyliśmy, że ktoś z nami pojedzie, ale na przeszkodzie stanęły standardowe problemy: koszty podróży, dzieci, nie taki motocykl i związane z tym inne tempo jazdy, etc. Głównym problemem okazał się brak min. 3-tygodniowego urlopu.
A może przewieźć motocykl do Maroka i dopiero stamtąd wyruszyć… ? Są przecież firmy, które wożą motocykle i nawet organizują wakacje.
Nieee!! To ma być przecież nasza „wyprawa motocyklowa”, taka… tylko nasza!
Uważamy zgodnie, że korzystanie z usług tego typu firm to prawie jak pojechać na all-inclusive, a my tak nie chcemy. Nie oznacza to jednak, że jest to jedynie słuszne podejście i nie można mieć innego.
Koniec końców - nikt chętny na wspólną podróż się nie znalazł.
Spojrzeliśmy z żoną na siebie:
- co teraz?
- jak to co?
- cofam pytanie…
Ogromną inspiracją dla nas była znaleziona na Forum Motocyklistów relacja Zenka, który w poprzednim roku wraz ze swoją małżonką objechał kawał Maroka. Tak samo jak my, pojechali tylko we dwoje. My nie widzimy w tym nic zdrożnego, jedynie znajomi, dowiadując się o naszych planach mówili, że jesteśmy lekko szurnięci.
Trasa zakładała 2 warianty – krótszy 10.000km, albo (jeśli damy radę) dłuższy – 11500km. Zrobiliśmy dłuższy pokonując… 12.198km. Aby nie zmarznąć, na podróż wybraliśmy wakacje - start 13 sierpnia, zaś powrót 3 września. Noclegi zarezerwowane jedynie w Europie podczas dojazdu do Maroka; później – pełen spontan. W końcu to wakacje! W dodatku w najlepszej z możliwych wersji – na motocyklu!
Zakładamy wobec tego nieśmiertelne skóry i w drogę! Wyjazd w sobotę skoro świt i „pędzimy” przez Wrocław cały czas autostradami w okolice Frankfurtu nad Menem, gdzie nocujemy w niemieckim hoteliku prowadzonym przez… Chińczyków
Warunki mało „niemieckie”, ale niedogodności zrekompensowało dobre śniadanie. Tym sposobem w pierwszy dzień pokonaliśmy 1093km.
Następnie 3 dni to również połykanie kilometrów autostradami Niemiec, następnie Francji, Hiszpanii. Robimy po 900 – 1100km dziennie, śpiąc we wcześniej zarezerwowanych hotelikach czy motelikach w stylu francuskiej sieci Formula1.
Podczas tego etapu podróży spotkały nas dwie warte opowiedzenia przygody. We Francji, jak się okazało, 15 sierpnia to także święto i w związku z tym zostaliśmy prawie bez jedzenia (no, może poza żelaznym zapasem zupek chińskich). Z pomocą przyszli nam jedyni spotkani podczas całej wyprawy Polacy z Chojnic (wielkie dzięki!). Dostaliśmy spory zapas pieczywa oraz gotowe kanapki na drogę! Z kolei już w Hiszpanii podczas jazdy autostradą postanowiłem sprawdzić dalszy etap trasy na gps-ie i w tym momencie gps urwał się, zaś ja w ostatnim momencie zdołałem go złapać. Plastikowe ramię pękło od wibracji – nie od dziś kobiety na całym świecie mówią, że Harley –Davidson to największy wibrator, jaki miały okazję mieć między nogami. Na szczęście wkręt, który dostałem na stacji paliw, scyzoryk i śrubokręt pozwoliły opanować sytuację.
Czwartego dnia podróży po południu docieramy na wybrzeże Europy ku olbrzymiej paszczy promu mającego przewieść nas przez Cieśninę Gibraltarską. Bilety zarezerwowane? Ależ oczywiście. Oczywiście nie! Przecież jesteśmy na wakacjach
Kupno biletów bezpośrednio przy promie okazało się najlepszym z możliwych rozwiązań – zajęło 2 minuty i było tańsze niż w internecie – 180Euro w 2 strony.
Tymczasem w oddali już majaczy czarny ląd…
Wjeżdżamy motocyklem. Na promie warto zwrócić uwagę jak jest przymocowany. W drodze powrotnej gdyby nie moja reakcja prawdopodobnie miałbym zniszczony wydech lub, nie daj Boże, głowicę – klin blokujący motocykl na przechyłach podłożony został pod wydech… Po ok. 45 minutach, podczas których przechodzimy odprawę paszportową, szczęśliwie dopływamy do Afryki.
Nie korzystając z pomocy myfriendów udajemy się dopełnić formalności – wyrobić marokański pesel i dokumenty dla motocykla (warto ich potem pilnować, bo ponoć bez nich można nie wyjechać z Maroka). Choć jest z tym trochę zabawy, nie jest to problem. Policjanci są mili i pomocni. Później okazuje się, że to cecha Marokańczyków. Do tego otwarci i uśmiechnięci! Wymieniamy euro na dirhamy i cała naprzód ku nowej przygodzie!
Walutą w Maroku jest Dirham - to ok. 40 groszy, zaś euro to 10,50 – 10,70 dirhama. Kurs jest ustalany odgórnie i na terenie całego kraju bardzo zbliżony, więc można śmiało wymieniać pieniądze w pierwszym, lepszym banku. Zapłata kartą gdzieniegdzie była możliwa (choć na naszej trasie oferowała to co piąta stacja paliw), lecz kurs (co okazało się po powrocie) wychodził dość niekorzystnie – 1Euro kosztowało mnie ok. 4,72zł przy kursie w Polsce 4,30zł. Stąd wniosek, że należy mieć ze sobą gotówkę, a ci co chcą oszczędzić ok. 10% powinni unikać płacenia kartą.
Po opuszczeniu promu i wyjechaniu na ulicę Tangeru przeżyłem pierwszy szok! Pomimo nabytej w Turcji praktyki w jeździe ekspresówką pod prąd, startu z 3 pasów w 5 samochodów, nierespektowania znaków pierwszeństwa przejazdu, etc., przez głowę przemknęła mi myśl: nie dam rady w takim chaosie – w dodatku motocyklem! Można odnieść wrażenie, że nie obowiązują tam przepisy ruchu drogowego takie jak: jazda po swoim pasie ruchu, respektowanie ciągłej linii czy znaków pierwszeństwa przejazdu, a użycie kierunkowskazu chyba uważane jest za obraźliwe. Także niewielkim poważaniem cieszą się sygnalizatory świetlne.
Kierowcy do ruchu włączają się jeden przez drugiego, pomimo, iż drogą jedzie już więcej samochodów niż pasów ruchu; w dowolnym momencie można spodziewać się każdego manewru. A to wszystko bez najmniejszych objawów agresji! Jest ona w Maroku ponoć uważana za oznakę słabości. Klakson używany jest bardzo często, ale by coś zasygnalizować, albo kogoś pozdrowić. Nigdy, by po prostu kogoś „strąbić” ze złością, co doskonale znamy z polskich ulic.
ruch drogowy w Maroko
Jedziemy – już późne popołudnie, a chcemy kawałek odjechać z od Tangeru i znaleźć nocleg. Śpimy w przydrożnym hoteliku, kupujemy kartę do telefonu, aby móc korzystać z internetu. Kwota 50 dirhamów pozwala korzystać z internetu podczas całego wyjazdu. Oczywiście aby uruchomić kartę i doładować konto musieliśmy skorzystać z pomocy sprzedawcy. Choć gdybyśmy znali arabski, nie byłoby problemu… No dobra, często wystarczyłby francuski.
Z Tangeru poprzez góry Rif, tradycyjne tereny uprawy marihuany, drogą nr N2 kierujemy się w stronę niebieskiego miasteczka – Chefchaouen. Po drodze kilka razy pachnie rosnące gdzieś w pobliżu zielsko Cannabis indica. My jednak przemykamy spiesznie nie chcąc nadziać się na ponoć nachalnych handlarzy, którzy (jak słyszeliśmy w Polsce) potrafią nawet blokować drogę, by zwerbować potencjalnego kupującego. Jak idzie się domyślić, tak drastyczne historie nam się nie przydarzyły, zaś z propozycją zakupu po drodze nawet się nie spotkaliśmy. Mały postój na tankowanie na stacji… Afriqaia oczywiście!
Naszym pierwszym miastem do zwiedzania jest Chefchaouen czyli Szefszewan – tzw. niebieskie miasteczko. Nazwa najlepiej oddaje jego charakter – większość domów pomalowanych jest na kolor błękitny. Tworzy to niezwykle malowniczą mieszankę błękitu i światłocienia z bardzo dla nas egzeotycznymi ludźmi, zapachami i dźwiękami. Zgodnie ze starą zasadą przywiezioną jeszcze z Turcji, aby poznać prawdziwe życie danego kraju oddalamy się jak to tylko możliwe od miejscowości turystycznych, próbując „wniknąć” wśród tubylców. Dlatego też, wybierając lokal na posiłek czy nawet na herbatę kierujemy się najlepszą wskazówką – idziemy tam, gdzie jedzą miejscowi. Większy tłok w lokalu wróży lepsze jedzenie! Trzeba było jedynie wziąć poprawkę na higienę, a zasadniczo jej brak i można było rozkoszować się lokalnym, prawdziwym jedzeniem. Nie daliśmy się przekonać radom Polaków, aby nie pić niczego z lodem, myć zęby w wodzie mineralnej, itd. Nie przejmowaliśmy się jedząc w miejscowych restauracjach, siedząc na dziurawych krzesłach, piliśmy sok z bambusa czy pomarańczowy z jednej szklanki z lokalsami… O żadnej „zemście faraona” nie było nawet mowy!
Szefszewan (Chefchaouen)
W Maroku jest biednie. Każdy próbuje jakoś zarobić, pracują nieraz nawet dzieci. W Chefcheouen po raz pierwszy spotkaliśmy się z kilkuletnimi sprzedawcami chusteczek higienicznych, czy ugotowanej na sztywno kaszy manny posypanej cynamonem.
Idąc wśród niezwykle ciasnych uliczek medyny zostaliśmy zaproszeni przez sympatycznego piekarza do mającej wymiary 3 x 2 m piekarni. Pieczywo – palce lizać! Z żalem, ale i ogromną ciekawością – wyruszyliśmy w dalszą drogę.
Drogą N13, a następnie N4 dotarliśmy szczęśliwie do Fezu – wspaniałego miasta ze średniowieczną medyną (specyficznym, islamskim starym miastem). Jest to najstarsze i najważniejsze pośród czterech miast sułtańskich – tu zlokalizowany jest uniwersytet Al - Karawijjn – najstarsza szkoła wyższa w świecie islamu i najstarszy uniwersytet na świecie!
W medynie czas się zatrzymał. Wszystko odbywa się tak jak przed wiekami: transport odbywa się na osłach, na półtorametrowych uliczkach kwitnie handel, zaś mikroskopijne sklepiki i zakłady rzemieślnicze oferują wyroby jakich na próżno szukać w Europie. Na uliczkach o szerokości 2- 3 metrów toczy się życie: tu stoliki mikroskopijnej jadłodajni, tam w zakładzie fryzjerskim na fotelu obitym skórą węża fryzjer goli klienta, to znowu na stoliku leżą cztery odcięte łebki kozie. Pod nogami natomiast płynie rynsztok…
W samej medynie Fezu żyje podobno 300.000 ludzi. Ponoć niektórzy nigdy z życiu nie opuścili jej murów. Do tego wspaniałe zabytki – medresa Bu Inania (szkoła koraniczna), przepiękne meczety, itd. Korzystając z usług lokalnego przewodnika (myfreienda) zostaliśmy oprowadzeni po najciekawszych zakamarkach medyny; zobaczyliśmy tradycyjną, ręczną tkalnię, w której nadal pracują maszyny zrobione z drewna i skóry oraz słynną garbarnię Szawara, gdzie skóry wyprawiane są w naturalny sposób, m.in. w odchodach ptasich. Smród niesamowity! Ileż tolerancji muszą mieć ci ludzie, aby w takim niesamowitym zagęszczeniu żyć razem!
Medresa Bu Inania
Meczet
Garbarnie I farbiarnie Szewara
Las bambusowy
tradycyjny sprzedawca wody
Zakotwiczyliśmy w sympatycznym, orientalnym hoteliku przy samych murach medyny.
Kolejnego dnia, wyjechaliśmy z Fezu na małą wycieczkę. Skoro świt, pokonując kilkadziesiąt kilometrów przenieśliśmy się wehikułem czasu do czasów antyku, by zobaczyć stolicę rzymskiej prowincji Mauretania Tingitana, której pozostałości wpisane są na listę Unesco. Robią niesamowite wrażenie, zwłaszcza, że wśród ruin zachowały się przepiękne mozaiki, m.in. Wenus w kąpieli. Ciekawostką jest płaskorzeźba przedstawiająca organ władzy, czyli penisa Miasto nazywa się Volubilis i jest ogromne. Dzięki temu, że jest sierpień (i co z tym związane – ciepło) a także dość wcześnie (ok. 9 rano) jesteśmy jedynymi zwiedzającymi w całym kompleksie. Dzięki temu możemy w skupieniu kontemplować, co mówią do nas wieki…
Volublis
Fez opuściliśmy z żalem, by skierować się w stronę najłatwiej dostępnych wydm piaskowych na pustyni w pobliżu miejscowości Merzouga. Po drodze przejeżdżaliśmy nawet przez lasy (cedrowe).
- Hamuj, hamuj, widzę jakiegoś ciekawego zwierza – słyszę w interkomie.
- jakiego zwierza?
Okazało się, że spotkaliśmy naszych dalekich krewnych – to znaczy małpiszony, swobodnie spacerujące po lesie. Bardzo chętnie przyjęły od nas mały poczęstunek i pozowały do zdjęć. Jedyne czego żałujemy, to że nie spróbowaliśmy ich pogłaskać, lub chociaż złapać za… rękę.
owoce opuncji (bardzo smaczne i tanie)
Droga (nr N13) wiodła przez Midelt i Al – Rachidia.
W miarę przybliżania się do państwa Al – Jaza’ir, tzn. Algierii krajobraz stawał się coraz bardziej księżycowy, a roślinność coraz rzadsza. Mijane w dolinie rzeki Ziz formacje skalne przypominały zaś po trosze wielki kanion Kolorado.
Coraz gorętsze podmuchy wiatru, przypominające wyziewy z gorącego piekarnika oraz bezkresny horyzont na tle którego jedyną odróżniającą się rzeczą była płaska jak struna nitka drogi coraz wymowniej mówiły nam – jesteście na Saharze. Zapiąłem kurtkę prawie pod szyję i rozkoszowałem się nieznanym mi dotąd widokiem… Bezkres…
Nasz gps po raz pierwszy wyświetlił komunikat: „ładowanie baterii wstrzymane. Urządzenie zbyt nagrzane”, który będzie towarzyszył nam jeszcze przez kilkanaście dni.
W Merzoudze nocleg spędziliśmy w „pensjonacie” zbudowanym w tradycyjnym marokańskim stylu –z gliny pise zmieszanej ze słomą, zaś dach to plecionka z trzciny pokryta gliną. Na szczęście była łazienka oraz klimatyzacja. Kolejną atrakcją była lokalizacja naszego pensjonatu – z drzwi wejściowych wchodziło się wprost na wydmową pustynię.
C.D.N.