W krainie Allaha ? nasza wycieczka do Turcji - relacja
: 19 stycznia 2017, 21:26
Uwaga techniczna
Zalecam ustawienie forum, aby zajmowało całą szerokość monitora. W przeciwnym razie zdjęcia są poucinane
Panel użytkownika ? Profil ? Ustawienia ? Styl forum: subsilver2
Jak to dobrze, że w moim życiu przytrafiła się taka kobieta!
Moja druga połowa (obecnie już żona) tak samo jak ja nie wyobraża sobie wakacji bez motocykla. Dlatego jak słyszę, że trzeba negocjować z żoną wyjazd motocyklem, dziękuję Bogu (jakiekolwiek imię by nosił), że mnie przypadło w udziale akurat to babsko. Do tego niewygody związane niekiedy z jazdą motocyklem znosi mężniej niż niejeden ?facet?.
Tym razem chciałbym się z Wami podzielić wrażeniami z naszej podróży to Turcji, którą odbyliśmy na przełomie lipca i sierpnia 2015r.
A więc - od początku.
W zimie zabrałem się za planowanie urlopu. Pierwotny pomysł padł na Rumunię i Bułgarię oraz kawałek greckiej Tracji. Wobec tego zasiadłem do map, internetu, przeczytałem zakupione przewodniki papierowe i poszybowałem myślami daleko?
Na ścianach sypialni zawisły mapy Rumunii i Bułgarii, zaś na nich zostały pozaznaczane co ciekawsze obiekty oraz ? co oczywiste ? trasy w stylu Transalpiny czy Transfogarskiej. Wreszcie, wytyczyłem wstępny plan przejazdu, nie omijając największych atrakcji i starając się jednocześnie, aby zarys trasy nie przypominał chińskiego znaczka.
Po podliczeniu kilometrów okazało się, iż robiąc niewiele więcej możemy dotrzeć do Azji?
Zatem?
Klamka zapadła! ? jedziemy do Turcji. Pieniądze na wakacje jakieś się znajdą, sprawdzony 10-letni Harley także gotów do drogi, więc czas zabrać się za planowanie trasy. Trzeba było kupić nowego gpsa, bo dotychczas posiadany miał całą Europę, ale tylko Europę?
My zaś chcemy do Azji.
Gdy powstał wstępny plan trasy, rozpoczęło się poszukiwanie kompanów do podróży ? ze znajomych motocyklistów nie znalazł się nikt chętny, więc wrzuciłem posta na forum. Niestety, to także nic nie dało. Trudno, jedziemy sami.
Z podjęciem decyzji nie było oczywiście tak łatwo. Po pierwsze nie byliśmy nigdy w Azji, ani tak naprawdę w kraju muzułmańskim. No, może poza Bośnią, ale stamtąd przywieźliśmy mieszane uczucia.
Tradycyjnie głupim, polskim zwyczajem, kierując się przesądami oraz bełkotem, którym karmią nas media, byliśmy pełni obaw co do wyjazdu. Każdy prawdziwy Polak wszak wie, że w takiej Azji najlepsze co nas może spotkać to pożarcie przez Muzułmanina
Najgorsze, że głosy pojawiające się w internecie nie rozwiewały naszych obaw. Mówię tu oczywiście o wpisach tych, ?co w d? byli i g? widzieli?.
Natomiast ci, co odwiedzili Turcję wypowiadali się w samych superlatywach ? świetny kraj i wspaniali ludzie. I na szczęście tych posłuchaliśmy!
Bardzo wielką pomocą przy planowaniu podróży okazała się strona ?Turcja w sandałach?, gdzie można znaleźć bardzo rzeczowe wskazówki odnośnie tego wielkiego, pięknego kraju oraz dokładne pozycje gps konkretnych obiektów- zabytków.
To ostatnie jest bardzo ważną sprawą ? nie trzeba pilnować drogi, kluczyć, szukać, tylko jedzie się prosto do celu. Przy motocyklu chłodzonym powietrzem (jakim jest Harley ? Davidson), w gorącym klimacie warto zatrzymywać się tylko wtedy, gdy jest to konieczne.
Oczywiście, motocykl wyposażony był w dodatkowy wskaźnik temperatury oleju, dzięki któremu udało się nie przegrzać silnika. Choć raz konieczny był półgodzinny przymusowy postój na kawę (czyt. ostygnięcie silnika), bo temperatura zbliżyła się do granicznej.
Kilka dni przed wyjazdem dowiadujemy się o zamachu terrorystycznym w Stambule.
- Co robimy?
- Na tydzień przed wyjazdem mamy odwołać wakacje?!! ?One kozie death!?
- Racja, jedziemy!
Startujemy!
Nie zdążyliśmy jeszcze wyjechać z garażu, a spotkała nas pierwsza (i na szczęście ostatnia) awaria ? gps utracił ładowanie. Trudno ? wieczorem to sprawdzę, a Polskę uda się pokonać ?po mapie papierowej?. Pogoda dopisuje, więc droga przez Polskę minęła bezproblemowo. Śpimy w gospodarstwie agroturystycznym pod granicą z Barwinkiem. Wieczorem uporałem się z gps-em. Wyszło na jaw, że zawiodła ?niemiecka technologia?. Otóż gniazdko produkcji niemieckiej, które kupiłem przed wyjazdem okazało się nie do końca przemyślaną konstrukcją. Styki się zwarły i spalił bezpiecznik, lecz po rozebraniu i ich odpowiednim zaizolowaniu wszystko było ok. A wystarczyło nałożyć przed skręceniem całości dwie (lub nawet jedną) koszulkę o długości 1cm na końcówkę przewodu!
Poranek przywitał nas przepięknym, polskim słońcem i białymi barankami na niebieskim niebie. Aż chciało się jechać!
Przejazd przez smutną Słowację trwał odwrotnie proporcjonalnie do wielkości tego kraju (remonty, źle oznakowane objazdy, wieczne ograniczenia do 50km/h i wlokący się kierowcy). Lepiej poszło przez dobrze nam znane i lubiane Węgry - bezproblemowo i szybko. Po drodze nie zwiedzaliśmy niczego, tylko staraliśmy się pokonać założoną na dany dzień liczbę kilometrów. Żal nam było jedynie, że nie udało nam się utrafić skosztować węgierskiej kuchni ? choćby małego langosza (mojej ulubionej, choć niezbyt wyszukanej potrawy, chyba węgierskiej
Dojechaliśmy do Rumunii. Ostatni raz moja noga stała tu za ciężkiej komuny ? pamiętam jedynie biedę i obdarte dzieci. Od tego czasu minęło jednak wiele lat ? obecnie Rumunia jest w Unii Europejskiej oraz strefie Schengen, co oznacza, że musiało się dużo zmienić. Okazało się, że faktycznie kraj ten wygląda inaczej. Drogi przyzwoite, bez problemu można zjeść coś dobrego. Z ciekawością połykaliśmy kolejne kilometry, chłonąc rumuńskie krajobrazy. Naszym celem był przejazd Transalpiną, czyli drogą DN67C z Sebes do Novaci, przeprawa promem przez Dunaj i ?łyknięcie? jak najwięcej kilometrów Bułgarii. Niestety dość duży ruch w Rumunii spowodował, że droga upływała dość mozolnie.
Dojechaliśmy do Sebes i zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Na szczęście szybko wpadł nam w oczy napis rooms lub równoznaczny po rumuńsku i w dodatku - z namalowanym motocyklem ?
Tam pojechaliśmy! Okazało się, iż oprócz nas, nocowało tam kilkoro przedstawicieli polskiej braci motocyklowej, którzy jednak poszli na kolację do restauracji gdzieś w mieście. Po rozpakowaniu przesympatyczny właściciel pensjonatu zawiózł nas tam swoim samochodem, choć nie było wcale daleko. Za nic nie dał się przekonać, że spacer dobrze nam zrobi!
Kosztując specjały kuchni rumuńskiej spędziliśmy miły wieczór w motocyklowym towarzystwie. Był nawet plan, aby razem przejechać Transalpinę, ale my musieliśmy startować wcześniej. Mieliśmy cichą nadzieję, że towarzystwo, mając szybsze maszyny dogoni nas na trasie.
Wychodzę z założenia, że jadąc dalej trzeba niestety nałożyć sobie (przynajmniej na dojazdach) pewną dyscyplinę, aby w razie nieprzewidzianej obsuwy nie było nerwówki. Wiadomo, że na trasie wszystko może się zdarzyć: objazdy, deszcz, złapana guma i tak dalej.
Tymczasem pogoda ? jak to na wakacjach - tradycyjnie bajka. Błękitne niebo, od czasu do czasu kilka chmurek. Zatem, cała naprzód ku nowej przygodzie!
Spokojnymi z początku serpentynkami pięliśmy się coraz wyżej, a widoki robiły się coraz ciekawsze.
Transalpina z początku wiedzie wśród lasów, by dopiero po jakimś czasie ukazać to, co ma motocykliście najlepszego do zaoferowania ? wspaniałe zakręty pośród pięknych, górskich krajobrazów. W niższych partiach często można było zobaczyć rozbite przy samochodach namioty i piknikujących Rumunów. My tymczasem dalej szlifowaliśmy podłogi na zakrętach, by finalnie znaleźć się na dachu świata. Takie wrażenie robi bez wątpienia przejazd szczytami gór. Zatrzymaliśmy się jedynie, by nasycić oczy pięknymi krajobrazami, zrobić parę ?stacjonarnych? zdjęć i w dalszą drogę.
Z zasady asfalt był bardzo dobry a droga z reguły nie była otoczona barierkami psującymi krajobraz, choć trzeba powiedzieć, iż zdarzyło się kilka odcinków off-roadowych. Bez większego problemu jednak można było je pokonać dobrze przystosowanym do tego typu przejazdów crossem, jakim bez wątpienia jest Harley- Davidson Road King Nie chciałbym jednak jechać tamtędy w deszczu ? jakoś brązowa glinka nie wzbudzała mojego zaufania. Ruch nie był duży, więc jazda sprawiała niebywałą frajdę, zaś trasa (chyba trzeba powiedzieć niestety) nie zajęła dużo czasu. Zrobiliśmy sobie jeszcze małą przerwę na kawę, siedząc na tarasie kawiarenki i sycąc oczy i serca przepięknymi widokami?
Tymczasem ciekawość nowego pognała nas dalej.
Dotarliśmy wreszcie nad brzeg Dunaju ? granicznej rzeki pomiędzy Rumunią a Bułgarią. Tam czekała nas pierwsza przeprawa promowa. Bez większego problemu przeszliśmy odprawę celną, która ograniczyła się do sprawdzenia paszportów. Niestety spóźniliśmy się o jakieś 15 minut na prom. Kolejny za godzinę. Na głowę nie pada, słoneczko pięknie świeci ? więc poczekamy. Ponieważ także temperatura dopisywała (było powyżej 30 stopni), zdecydowaliśmy się na kawę i lody w pobliskiej, klimatyzowanej restauracji. Godzinka minęła szybko i już jesteśmy zwarci i gotowi na nabrzeżu. A promu jak nie było, tak nie ma. Okazało się, że Rumuni mają typową dla krajów południa zasadę ?maniana? Rozkład rozkładem, a życie swoje. Dzięki temu mieliśmy okazję zakumplować się z bandą śmigających po nabrzeżu bezpańskich psów (to częsty obrazek zarówno w Rumunii jak i Bułgarii). Ania ?wykarmiła? całe nasze zapasy jedzenia? Odpłynęliśmy z ok. 40 minutowym opóźnieniem, jednak sama podróż trwała szybko i z promieniach zachodzącego słońca dotknęliśmy bułgarskiej ziemi.
Po drodze zrobiliśmy zakupy w lokalnym sklepie, gdzie spotkaliśmy bardzo sympatycznego policjanta biegle mówiącego po angielsku.
- Pierwszy raz w Bułgarii?
- Nie bardzo wiem co odpowiedzieć, bo ostatni raz byłem jako dziecko, za komuny.
- Ooo, niewiele się od tamtych czasów tu nie zmieniło.
Jak pokazały nasze późniejsze doświadczenia policjant niestety miał rację. Bardzo często widać biedę, wsie, czy dzielnice miast przypominające slumsy.
Ludzie również jacyś uśmiechnięci inaczej, a w niektórych miejscach robiący wespół z nieciekawą okolicą wrażenie na tyle nieciekawe, iż nie chciało się zatrzymywać.
Tymczasem znaleźliśmy bardzo przytulny hotelik z basenem, a właściwie 2 basenami i brodzikiem i do tego super restauracją. Po pysznej kolacji czem prędzej udaliśmy się w objęcia Morfeusza.
Obudziły mnie przedziwne odgłosy dobiegające z toalety, przywodzące na myśl starą zlotową piosenkę:
Jadą, jadą chłopcy, jadą na junakach!
Hej, nikt ich nie dogoni, bo ich goni s?. !
To moją Żabę dopadła ?zemsta faraona?. Wobec tego rano rozpoczęło się poszukiwanie apteki. Gps sprawdził się znakomicie i doprowadził do apteki w mig, zaś tutaj spotkała nas kolejna (tym razem miła) niespodzianka. Bułgarzy również mają smectę, a różnica z naszą polega tylko na tym, że tam nazwa pisana jest cyrylicą. Ponieważ (jak stwierdziła Żaba) czuje się zdecydowanie lepiej podczas jazdy, pomknęliśmy dalej. Łykając kolejne kilometry, tylko od czasu do czasu zatrzymując się na krótkie postoje dotarliśmy do granicy bułgarsko - tureckiej.
W oddali już majaczą pierwsze wieże minaretów?
Gnani ciekawością, ale też pełni obaw nie możemy doczekać się spotkania z Turcją. Na granicy - przesympatyczny celnik poczęstował nas jedzoną przez siebie czekoladą.
Jak się później okazało, tacy są po prostu Turcy?
Dziś jedziemy zobaczyć jedno z 4 mórz w jakim mamy zamiar zanurzyć swe cielska ? Morze Marmara (pozostałe to: Egejskie, Śródziemne, Czarne).
Znajdujemy hotelik nad samym morzem w miasteczku Sarkoy i po raz pierwszy zostajemy zaproszeni na herbatę (oczywiście herbata jest darmowa i została nam podana zanim jeszcze było wiadomo, czy będziemy gośćmi hotelu). Wypiwszy ją dogadujemy cenę i decydujemy się na nocleg. Z uwagi na zemstę faraona u mojej Żaby, nie bierzemy śniadania, co pozwala nam też na uzyskanie lepszej ceny. Wiedzieliśmy wszak, że w Turcji można, a wręcz należy się targować. Hotelik schludny, choć lata świetności ma za sobą. Niemniej jednak klimat ?trącający myszką? miał swój urok. Wieczorem zanurzyliśmy się w lokalny klimat miasta. Wszystko jest dla nas nowe: ludzie, ubrani już trochę inaczej niż w Polsce, zapachy, smaki. Przed świtem obudził nas śpiew: Allah akbar? To muezin z meczetu nawoływał wiernych na modlitwę. Śpiew ten, bardzo melodyjny i charakterystyczny będzie nam towarzyszył odtąd 5 razy dziennie. Skoro już się obudziliśmy, pakujemy manatki i zbieramy się do dalszej drogi. Jeszcze tylko szybka kąpiel w morzu i jedziemy dalej. A zasadniczo chcieliśmy jechać?
Pomimo, że siedzimy już na odpalonym motocyklu, wybiega za nami recepcjonista, za nic nie pozwalając odjechać zanim nie zjemy śniadania. Nie pomogły tłumaczenia, że nie płaciliśmy, że dziękujemy za śniadanie.
- Najpierw śniadanie, a dopiero potem pojedziecie. To ode mnie.
Po czym nasz rozmówca położył rękę na sercu w charakterystyczny sposób. Z tym gestem spotkaliśmy się jeszcze wielokrotnie, ale o tym we właściwym czasie.
Cóż robić? Skoro śniadanie zostało nam podarowane z dobrego serca, czyż może zaszkodzić żołądkowi mojej żony? Na pewno nie! Wobec tego nasz wyjazd opóźnił się o jakieś pół godziny, lecz wystartowaliśmy z pełnymi żołądkami.
Patrząc na coraz lepiej grzejące słońce przyszło mi do głowy stare powiedzenie Hells?ów: Zjeżdżajmy stąd do diabła ? tu się robi gorąco jak w piekle! Co też zrobiliśmy.
Wszak Azja czeka!
Podjeżdżamy do portu w Eceabat i ustawiamy się w sznurze samochodów czekających na prom. Jakiś chłopiec podchodzi do nas i na migi pokazuje, żebyśmy objechali motocyklem kolejkę i podjechali z boku do budki z biletami. Tak też robimy. Motocykl ?parkujemy? z boku, więc nie robimy żadnego problemu samochodom. Znowu wjazd na prom i po raz kolejny płyniemy. Żona poszła na górę poobserwować morze, a ja kręciłem się w okolicy motocykla. Usiadłem obserwując oddalającą się coraz bardziej turecką, ale jednak Europę, gdy dopadło mnie 2 starszych Turków. Usilnie chcieli ze mną porozmawiać, jednak jednym z niewielu zwrotów jakie znałem było: ?turkcze bilmiyorum? co oznacza: nie rozumiem po turecku Oprócz tego nie znaliśmy żadnego wspólnego języka. Panowie w ogóle się tym nie przejęli, wobec czego nadal trwała ożywiona dyskusja. W międzyczasie zostałem napasiony wiezionymi przez nich gruszkami, które też dostały się mojej żonie, gdy się pojawiła.
W miłej atmosferze pokonujemy cieśninę Dardanele, oddzielającą Europę od Azji ? po ok. 45 minutach jesteśmy na miejscu ? w Canakkale.
Zwróćcie uwagę na przesłanie na promie?
Znów jakaś niewidzialna siła pcha nas w nieznane? Tym razem przenosimy się do starożytnej Grecji. Troja ? tej nazwy chyba nie muszę nikomu tłumaczyć. Do naszych czasów, nie zostało z tego miasta (a właściwie miast ? bo Troi jest kilka) wiele imponujących budowli, niemniej jednak warto było odwiedzić to historyczne miejsce. Niemniej jednak jest ono dość popularne wśród turystów ?autokarowych? wobec czego na samotną przechadzkę wśród ruin raczej nie ma co liczyć.
Z Troi tylko około 70 km dzieli nas od następnej atrakcji antycznego świata ? świątynii w Assos, z której roztacza się ponoć przepiękny widok na morze. Droga nie rozpieszczała jakością, ale wreszcie gps doprowadził nas do współrzędnych, które miały wskazywać na Assos (N 26° 19' 33.6" E 39° 29' 44.16"). Niestety, ale starożytnego Assos tam nie było?
Pokręciliśmy się trochę po okolicy, lecz nie na wiele się to zdało. Nie spenetrowaliśmy jedynie kamienno- piaszczystej drogi w miejscowości, jednak z uwagi na jej pochylenie, odpuściliśmy.
Pognaliśmy w stronę kolejnego z mórz ?Egejskiego, aby znaleźć tam nocleg. Po drodze mieliśmy kolejną okazję zapoznać się z turecką, pyszną kuchnią. Wszystko oczywiście popijane ayranem, czyli czymś w rodzaju płynnego, rzadkiego, lekko słonawego kefiru.
Stojący na jakimś placyku termometr naocznie uzmysłowił mi dlaczego jest nam solidnie ciepło ? wskazywał wszak 42 stopnie.
Po drodze spotkaliśmy nieznanego z naszych pastwisk zwierza spokojnie skubiącego trawę.
Na miejscu szukamy hotelu. Niestety pierwszy pełny, a drugi trochę nie na naszą kieszeń. Podziękowaliśmy, mówiąc, że to dla nas za drogo. Wobec tego właściciel wsiadł w samochód i zaprowadził nas do oddalonego o kilka kilometrów małego, nowiutkiego hoteliku swojego znajomego, który był w super cenie! Pokoje bardzo ładne, ale w naszym był mały przykład azjatyckiego pojęcia esteyki ? rury do klimatyzatora puszczono po ścianie, najkrótszą drogą (tzn. po skosie), przybijając je zardzewiałymi gwoździami Maniana!
Znów pyszny posiłek ? niespodzianka w jakiejś małej lokalnej knajpce, do tego oczywiście ayran.
Mała uwaga dot. jedzenia. Ponieważ zdecydowaliśmy się poznawać lokalne smaki, nie zaś jedzenie, skorzystaliśmy z bezcennych wskazówek ?Turcji w sandałach? i jedliśmy tam, gdzie miejscowi. Im więcej miejscowych się stołuje, oznacza to, że jedzenie będzie dobre, świeże oraz w dobrych cenach!
Przeciwnie zaś niż w hotelowych restauracjach, szczególnie znanych z all inclusive, nie jest ono robione pod turystę, tzn. rozwodnione, zeuropeizowane, bardziej nijakie. Jeśli dana potrawa powinna być ostra ? to jest! Jeśli ma piec dwa razy ? to piecze!
Kierując się tą zasadą, udawało nam się utrzymać budżet w ryzach. Za jedzenie płaciliśmy podobnie jak w Polsce, tylko smaki tak wspaniale się różniły!
Wieczorem trochę poplażowaliśmy i potaplaliśmy się w morzu. Jak to Egejskie ? ciepłe i czyste. Niestety, plaża pozostawiała trochę do życzenia, ale nie, żebym się czepiał!
Kolejnego dnia pojechaliśmy do starożytnego Pergamonu, czyli współczesnej Bergamy. Tam zabytki są trochę porozrzucane, tzn. główny kompleks znajduje się na wzgórzu, pod nim zaś tzw. ?czerwona bazylika?, a oprócz tego w innej części miasta tzw. Alsklepiejon. W Pergamonie, jak sama nazwa wskazuje wynaleziono pergamin.
Najpierw udaliśmy się do Asklepiejonu ? świątyni boga Asklepiosa. Ruiny znajdują się na otwartym terenie, więc dobrze się stało, że zdecydowaliśmy się na zwiedzanie skoro świt. Może nie można tego kompleksu porównać do drugiej części Pergamonu na wzgórzu, ale bez wątpienia warto go zwiedzić. Jest dobrze zachowana droga, mały teatr i pozostałości term.
Zalecam ustawienie forum, aby zajmowało całą szerokość monitora. W przeciwnym razie zdjęcia są poucinane
Panel użytkownika ? Profil ? Ustawienia ? Styl forum: subsilver2
Jak to dobrze, że w moim życiu przytrafiła się taka kobieta!
Moja druga połowa (obecnie już żona) tak samo jak ja nie wyobraża sobie wakacji bez motocykla. Dlatego jak słyszę, że trzeba negocjować z żoną wyjazd motocyklem, dziękuję Bogu (jakiekolwiek imię by nosił), że mnie przypadło w udziale akurat to babsko. Do tego niewygody związane niekiedy z jazdą motocyklem znosi mężniej niż niejeden ?facet?.
Tym razem chciałbym się z Wami podzielić wrażeniami z naszej podróży to Turcji, którą odbyliśmy na przełomie lipca i sierpnia 2015r.
A więc - od początku.
W zimie zabrałem się za planowanie urlopu. Pierwotny pomysł padł na Rumunię i Bułgarię oraz kawałek greckiej Tracji. Wobec tego zasiadłem do map, internetu, przeczytałem zakupione przewodniki papierowe i poszybowałem myślami daleko?
Na ścianach sypialni zawisły mapy Rumunii i Bułgarii, zaś na nich zostały pozaznaczane co ciekawsze obiekty oraz ? co oczywiste ? trasy w stylu Transalpiny czy Transfogarskiej. Wreszcie, wytyczyłem wstępny plan przejazdu, nie omijając największych atrakcji i starając się jednocześnie, aby zarys trasy nie przypominał chińskiego znaczka.
Po podliczeniu kilometrów okazało się, iż robiąc niewiele więcej możemy dotrzeć do Azji?
Zatem?
Klamka zapadła! ? jedziemy do Turcji. Pieniądze na wakacje jakieś się znajdą, sprawdzony 10-letni Harley także gotów do drogi, więc czas zabrać się za planowanie trasy. Trzeba było kupić nowego gpsa, bo dotychczas posiadany miał całą Europę, ale tylko Europę?
My zaś chcemy do Azji.
Gdy powstał wstępny plan trasy, rozpoczęło się poszukiwanie kompanów do podróży ? ze znajomych motocyklistów nie znalazł się nikt chętny, więc wrzuciłem posta na forum. Niestety, to także nic nie dało. Trudno, jedziemy sami.
Z podjęciem decyzji nie było oczywiście tak łatwo. Po pierwsze nie byliśmy nigdy w Azji, ani tak naprawdę w kraju muzułmańskim. No, może poza Bośnią, ale stamtąd przywieźliśmy mieszane uczucia.
Tradycyjnie głupim, polskim zwyczajem, kierując się przesądami oraz bełkotem, którym karmią nas media, byliśmy pełni obaw co do wyjazdu. Każdy prawdziwy Polak wszak wie, że w takiej Azji najlepsze co nas może spotkać to pożarcie przez Muzułmanina
Najgorsze, że głosy pojawiające się w internecie nie rozwiewały naszych obaw. Mówię tu oczywiście o wpisach tych, ?co w d? byli i g? widzieli?.
Natomiast ci, co odwiedzili Turcję wypowiadali się w samych superlatywach ? świetny kraj i wspaniali ludzie. I na szczęście tych posłuchaliśmy!
Bardzo wielką pomocą przy planowaniu podróży okazała się strona ?Turcja w sandałach?, gdzie można znaleźć bardzo rzeczowe wskazówki odnośnie tego wielkiego, pięknego kraju oraz dokładne pozycje gps konkretnych obiektów- zabytków.
To ostatnie jest bardzo ważną sprawą ? nie trzeba pilnować drogi, kluczyć, szukać, tylko jedzie się prosto do celu. Przy motocyklu chłodzonym powietrzem (jakim jest Harley ? Davidson), w gorącym klimacie warto zatrzymywać się tylko wtedy, gdy jest to konieczne.
Oczywiście, motocykl wyposażony był w dodatkowy wskaźnik temperatury oleju, dzięki któremu udało się nie przegrzać silnika. Choć raz konieczny był półgodzinny przymusowy postój na kawę (czyt. ostygnięcie silnika), bo temperatura zbliżyła się do granicznej.
Kilka dni przed wyjazdem dowiadujemy się o zamachu terrorystycznym w Stambule.
- Co robimy?
- Na tydzień przed wyjazdem mamy odwołać wakacje?!! ?One kozie death!?
- Racja, jedziemy!
Startujemy!
Nie zdążyliśmy jeszcze wyjechać z garażu, a spotkała nas pierwsza (i na szczęście ostatnia) awaria ? gps utracił ładowanie. Trudno ? wieczorem to sprawdzę, a Polskę uda się pokonać ?po mapie papierowej?. Pogoda dopisuje, więc droga przez Polskę minęła bezproblemowo. Śpimy w gospodarstwie agroturystycznym pod granicą z Barwinkiem. Wieczorem uporałem się z gps-em. Wyszło na jaw, że zawiodła ?niemiecka technologia?. Otóż gniazdko produkcji niemieckiej, które kupiłem przed wyjazdem okazało się nie do końca przemyślaną konstrukcją. Styki się zwarły i spalił bezpiecznik, lecz po rozebraniu i ich odpowiednim zaizolowaniu wszystko było ok. A wystarczyło nałożyć przed skręceniem całości dwie (lub nawet jedną) koszulkę o długości 1cm na końcówkę przewodu!
Poranek przywitał nas przepięknym, polskim słońcem i białymi barankami na niebieskim niebie. Aż chciało się jechać!
Przejazd przez smutną Słowację trwał odwrotnie proporcjonalnie do wielkości tego kraju (remonty, źle oznakowane objazdy, wieczne ograniczenia do 50km/h i wlokący się kierowcy). Lepiej poszło przez dobrze nam znane i lubiane Węgry - bezproblemowo i szybko. Po drodze nie zwiedzaliśmy niczego, tylko staraliśmy się pokonać założoną na dany dzień liczbę kilometrów. Żal nam było jedynie, że nie udało nam się utrafić skosztować węgierskiej kuchni ? choćby małego langosza (mojej ulubionej, choć niezbyt wyszukanej potrawy, chyba węgierskiej
Dojechaliśmy do Rumunii. Ostatni raz moja noga stała tu za ciężkiej komuny ? pamiętam jedynie biedę i obdarte dzieci. Od tego czasu minęło jednak wiele lat ? obecnie Rumunia jest w Unii Europejskiej oraz strefie Schengen, co oznacza, że musiało się dużo zmienić. Okazało się, że faktycznie kraj ten wygląda inaczej. Drogi przyzwoite, bez problemu można zjeść coś dobrego. Z ciekawością połykaliśmy kolejne kilometry, chłonąc rumuńskie krajobrazy. Naszym celem był przejazd Transalpiną, czyli drogą DN67C z Sebes do Novaci, przeprawa promem przez Dunaj i ?łyknięcie? jak najwięcej kilometrów Bułgarii. Niestety dość duży ruch w Rumunii spowodował, że droga upływała dość mozolnie.
Dojechaliśmy do Sebes i zaczęliśmy rozglądać się za noclegiem. Na szczęście szybko wpadł nam w oczy napis rooms lub równoznaczny po rumuńsku i w dodatku - z namalowanym motocyklem ?
Tam pojechaliśmy! Okazało się, iż oprócz nas, nocowało tam kilkoro przedstawicieli polskiej braci motocyklowej, którzy jednak poszli na kolację do restauracji gdzieś w mieście. Po rozpakowaniu przesympatyczny właściciel pensjonatu zawiózł nas tam swoim samochodem, choć nie było wcale daleko. Za nic nie dał się przekonać, że spacer dobrze nam zrobi!
Kosztując specjały kuchni rumuńskiej spędziliśmy miły wieczór w motocyklowym towarzystwie. Był nawet plan, aby razem przejechać Transalpinę, ale my musieliśmy startować wcześniej. Mieliśmy cichą nadzieję, że towarzystwo, mając szybsze maszyny dogoni nas na trasie.
Wychodzę z założenia, że jadąc dalej trzeba niestety nałożyć sobie (przynajmniej na dojazdach) pewną dyscyplinę, aby w razie nieprzewidzianej obsuwy nie było nerwówki. Wiadomo, że na trasie wszystko może się zdarzyć: objazdy, deszcz, złapana guma i tak dalej.
Tymczasem pogoda ? jak to na wakacjach - tradycyjnie bajka. Błękitne niebo, od czasu do czasu kilka chmurek. Zatem, cała naprzód ku nowej przygodzie!
Spokojnymi z początku serpentynkami pięliśmy się coraz wyżej, a widoki robiły się coraz ciekawsze.
Transalpina z początku wiedzie wśród lasów, by dopiero po jakimś czasie ukazać to, co ma motocykliście najlepszego do zaoferowania ? wspaniałe zakręty pośród pięknych, górskich krajobrazów. W niższych partiach często można było zobaczyć rozbite przy samochodach namioty i piknikujących Rumunów. My tymczasem dalej szlifowaliśmy podłogi na zakrętach, by finalnie znaleźć się na dachu świata. Takie wrażenie robi bez wątpienia przejazd szczytami gór. Zatrzymaliśmy się jedynie, by nasycić oczy pięknymi krajobrazami, zrobić parę ?stacjonarnych? zdjęć i w dalszą drogę.
Z zasady asfalt był bardzo dobry a droga z reguły nie była otoczona barierkami psującymi krajobraz, choć trzeba powiedzieć, iż zdarzyło się kilka odcinków off-roadowych. Bez większego problemu jednak można było je pokonać dobrze przystosowanym do tego typu przejazdów crossem, jakim bez wątpienia jest Harley- Davidson Road King Nie chciałbym jednak jechać tamtędy w deszczu ? jakoś brązowa glinka nie wzbudzała mojego zaufania. Ruch nie był duży, więc jazda sprawiała niebywałą frajdę, zaś trasa (chyba trzeba powiedzieć niestety) nie zajęła dużo czasu. Zrobiliśmy sobie jeszcze małą przerwę na kawę, siedząc na tarasie kawiarenki i sycąc oczy i serca przepięknymi widokami?
Tymczasem ciekawość nowego pognała nas dalej.
Dotarliśmy wreszcie nad brzeg Dunaju ? granicznej rzeki pomiędzy Rumunią a Bułgarią. Tam czekała nas pierwsza przeprawa promowa. Bez większego problemu przeszliśmy odprawę celną, która ograniczyła się do sprawdzenia paszportów. Niestety spóźniliśmy się o jakieś 15 minut na prom. Kolejny za godzinę. Na głowę nie pada, słoneczko pięknie świeci ? więc poczekamy. Ponieważ także temperatura dopisywała (było powyżej 30 stopni), zdecydowaliśmy się na kawę i lody w pobliskiej, klimatyzowanej restauracji. Godzinka minęła szybko i już jesteśmy zwarci i gotowi na nabrzeżu. A promu jak nie było, tak nie ma. Okazało się, że Rumuni mają typową dla krajów południa zasadę ?maniana? Rozkład rozkładem, a życie swoje. Dzięki temu mieliśmy okazję zakumplować się z bandą śmigających po nabrzeżu bezpańskich psów (to częsty obrazek zarówno w Rumunii jak i Bułgarii). Ania ?wykarmiła? całe nasze zapasy jedzenia? Odpłynęliśmy z ok. 40 minutowym opóźnieniem, jednak sama podróż trwała szybko i z promieniach zachodzącego słońca dotknęliśmy bułgarskiej ziemi.
Po drodze zrobiliśmy zakupy w lokalnym sklepie, gdzie spotkaliśmy bardzo sympatycznego policjanta biegle mówiącego po angielsku.
- Pierwszy raz w Bułgarii?
- Nie bardzo wiem co odpowiedzieć, bo ostatni raz byłem jako dziecko, za komuny.
- Ooo, niewiele się od tamtych czasów tu nie zmieniło.
Jak pokazały nasze późniejsze doświadczenia policjant niestety miał rację. Bardzo często widać biedę, wsie, czy dzielnice miast przypominające slumsy.
Ludzie również jacyś uśmiechnięci inaczej, a w niektórych miejscach robiący wespół z nieciekawą okolicą wrażenie na tyle nieciekawe, iż nie chciało się zatrzymywać.
Tymczasem znaleźliśmy bardzo przytulny hotelik z basenem, a właściwie 2 basenami i brodzikiem i do tego super restauracją. Po pysznej kolacji czem prędzej udaliśmy się w objęcia Morfeusza.
Obudziły mnie przedziwne odgłosy dobiegające z toalety, przywodzące na myśl starą zlotową piosenkę:
Jadą, jadą chłopcy, jadą na junakach!
Hej, nikt ich nie dogoni, bo ich goni s?. !
To moją Żabę dopadła ?zemsta faraona?. Wobec tego rano rozpoczęło się poszukiwanie apteki. Gps sprawdził się znakomicie i doprowadził do apteki w mig, zaś tutaj spotkała nas kolejna (tym razem miła) niespodzianka. Bułgarzy również mają smectę, a różnica z naszą polega tylko na tym, że tam nazwa pisana jest cyrylicą. Ponieważ (jak stwierdziła Żaba) czuje się zdecydowanie lepiej podczas jazdy, pomknęliśmy dalej. Łykając kolejne kilometry, tylko od czasu do czasu zatrzymując się na krótkie postoje dotarliśmy do granicy bułgarsko - tureckiej.
W oddali już majaczą pierwsze wieże minaretów?
Gnani ciekawością, ale też pełni obaw nie możemy doczekać się spotkania z Turcją. Na granicy - przesympatyczny celnik poczęstował nas jedzoną przez siebie czekoladą.
Jak się później okazało, tacy są po prostu Turcy?
Dziś jedziemy zobaczyć jedno z 4 mórz w jakim mamy zamiar zanurzyć swe cielska ? Morze Marmara (pozostałe to: Egejskie, Śródziemne, Czarne).
Znajdujemy hotelik nad samym morzem w miasteczku Sarkoy i po raz pierwszy zostajemy zaproszeni na herbatę (oczywiście herbata jest darmowa i została nam podana zanim jeszcze było wiadomo, czy będziemy gośćmi hotelu). Wypiwszy ją dogadujemy cenę i decydujemy się na nocleg. Z uwagi na zemstę faraona u mojej Żaby, nie bierzemy śniadania, co pozwala nam też na uzyskanie lepszej ceny. Wiedzieliśmy wszak, że w Turcji można, a wręcz należy się targować. Hotelik schludny, choć lata świetności ma za sobą. Niemniej jednak klimat ?trącający myszką? miał swój urok. Wieczorem zanurzyliśmy się w lokalny klimat miasta. Wszystko jest dla nas nowe: ludzie, ubrani już trochę inaczej niż w Polsce, zapachy, smaki. Przed świtem obudził nas śpiew: Allah akbar? To muezin z meczetu nawoływał wiernych na modlitwę. Śpiew ten, bardzo melodyjny i charakterystyczny będzie nam towarzyszył odtąd 5 razy dziennie. Skoro już się obudziliśmy, pakujemy manatki i zbieramy się do dalszej drogi. Jeszcze tylko szybka kąpiel w morzu i jedziemy dalej. A zasadniczo chcieliśmy jechać?
Pomimo, że siedzimy już na odpalonym motocyklu, wybiega za nami recepcjonista, za nic nie pozwalając odjechać zanim nie zjemy śniadania. Nie pomogły tłumaczenia, że nie płaciliśmy, że dziękujemy za śniadanie.
- Najpierw śniadanie, a dopiero potem pojedziecie. To ode mnie.
Po czym nasz rozmówca położył rękę na sercu w charakterystyczny sposób. Z tym gestem spotkaliśmy się jeszcze wielokrotnie, ale o tym we właściwym czasie.
Cóż robić? Skoro śniadanie zostało nam podarowane z dobrego serca, czyż może zaszkodzić żołądkowi mojej żony? Na pewno nie! Wobec tego nasz wyjazd opóźnił się o jakieś pół godziny, lecz wystartowaliśmy z pełnymi żołądkami.
Patrząc na coraz lepiej grzejące słońce przyszło mi do głowy stare powiedzenie Hells?ów: Zjeżdżajmy stąd do diabła ? tu się robi gorąco jak w piekle! Co też zrobiliśmy.
Wszak Azja czeka!
Podjeżdżamy do portu w Eceabat i ustawiamy się w sznurze samochodów czekających na prom. Jakiś chłopiec podchodzi do nas i na migi pokazuje, żebyśmy objechali motocyklem kolejkę i podjechali z boku do budki z biletami. Tak też robimy. Motocykl ?parkujemy? z boku, więc nie robimy żadnego problemu samochodom. Znowu wjazd na prom i po raz kolejny płyniemy. Żona poszła na górę poobserwować morze, a ja kręciłem się w okolicy motocykla. Usiadłem obserwując oddalającą się coraz bardziej turecką, ale jednak Europę, gdy dopadło mnie 2 starszych Turków. Usilnie chcieli ze mną porozmawiać, jednak jednym z niewielu zwrotów jakie znałem było: ?turkcze bilmiyorum? co oznacza: nie rozumiem po turecku Oprócz tego nie znaliśmy żadnego wspólnego języka. Panowie w ogóle się tym nie przejęli, wobec czego nadal trwała ożywiona dyskusja. W międzyczasie zostałem napasiony wiezionymi przez nich gruszkami, które też dostały się mojej żonie, gdy się pojawiła.
W miłej atmosferze pokonujemy cieśninę Dardanele, oddzielającą Europę od Azji ? po ok. 45 minutach jesteśmy na miejscu ? w Canakkale.
Zwróćcie uwagę na przesłanie na promie?
Znów jakaś niewidzialna siła pcha nas w nieznane? Tym razem przenosimy się do starożytnej Grecji. Troja ? tej nazwy chyba nie muszę nikomu tłumaczyć. Do naszych czasów, nie zostało z tego miasta (a właściwie miast ? bo Troi jest kilka) wiele imponujących budowli, niemniej jednak warto było odwiedzić to historyczne miejsce. Niemniej jednak jest ono dość popularne wśród turystów ?autokarowych? wobec czego na samotną przechadzkę wśród ruin raczej nie ma co liczyć.
Z Troi tylko około 70 km dzieli nas od następnej atrakcji antycznego świata ? świątynii w Assos, z której roztacza się ponoć przepiękny widok na morze. Droga nie rozpieszczała jakością, ale wreszcie gps doprowadził nas do współrzędnych, które miały wskazywać na Assos (N 26° 19' 33.6" E 39° 29' 44.16"). Niestety, ale starożytnego Assos tam nie było?
Pokręciliśmy się trochę po okolicy, lecz nie na wiele się to zdało. Nie spenetrowaliśmy jedynie kamienno- piaszczystej drogi w miejscowości, jednak z uwagi na jej pochylenie, odpuściliśmy.
Pognaliśmy w stronę kolejnego z mórz ?Egejskiego, aby znaleźć tam nocleg. Po drodze mieliśmy kolejną okazję zapoznać się z turecką, pyszną kuchnią. Wszystko oczywiście popijane ayranem, czyli czymś w rodzaju płynnego, rzadkiego, lekko słonawego kefiru.
Stojący na jakimś placyku termometr naocznie uzmysłowił mi dlaczego jest nam solidnie ciepło ? wskazywał wszak 42 stopnie.
Po drodze spotkaliśmy nieznanego z naszych pastwisk zwierza spokojnie skubiącego trawę.
Na miejscu szukamy hotelu. Niestety pierwszy pełny, a drugi trochę nie na naszą kieszeń. Podziękowaliśmy, mówiąc, że to dla nas za drogo. Wobec tego właściciel wsiadł w samochód i zaprowadził nas do oddalonego o kilka kilometrów małego, nowiutkiego hoteliku swojego znajomego, który był w super cenie! Pokoje bardzo ładne, ale w naszym był mały przykład azjatyckiego pojęcia esteyki ? rury do klimatyzatora puszczono po ścianie, najkrótszą drogą (tzn. po skosie), przybijając je zardzewiałymi gwoździami Maniana!
Znów pyszny posiłek ? niespodzianka w jakiejś małej lokalnej knajpce, do tego oczywiście ayran.
Mała uwaga dot. jedzenia. Ponieważ zdecydowaliśmy się poznawać lokalne smaki, nie zaś jedzenie, skorzystaliśmy z bezcennych wskazówek ?Turcji w sandałach? i jedliśmy tam, gdzie miejscowi. Im więcej miejscowych się stołuje, oznacza to, że jedzenie będzie dobre, świeże oraz w dobrych cenach!
Przeciwnie zaś niż w hotelowych restauracjach, szczególnie znanych z all inclusive, nie jest ono robione pod turystę, tzn. rozwodnione, zeuropeizowane, bardziej nijakie. Jeśli dana potrawa powinna być ostra ? to jest! Jeśli ma piec dwa razy ? to piecze!
Kierując się tą zasadą, udawało nam się utrzymać budżet w ryzach. Za jedzenie płaciliśmy podobnie jak w Polsce, tylko smaki tak wspaniale się różniły!
Wieczorem trochę poplażowaliśmy i potaplaliśmy się w morzu. Jak to Egejskie ? ciepłe i czyste. Niestety, plaża pozostawiała trochę do życzenia, ale nie, żebym się czepiał!
Kolejnego dnia pojechaliśmy do starożytnego Pergamonu, czyli współczesnej Bergamy. Tam zabytki są trochę porozrzucane, tzn. główny kompleks znajduje się na wzgórzu, pod nim zaś tzw. ?czerwona bazylika?, a oprócz tego w innej części miasta tzw. Alsklepiejon. W Pergamonie, jak sama nazwa wskazuje wynaleziono pergamin.
Najpierw udaliśmy się do Asklepiejonu ? świątyni boga Asklepiosa. Ruiny znajdują się na otwartym terenie, więc dobrze się stało, że zdecydowaliśmy się na zwiedzanie skoro świt. Może nie można tego kompleksu porównać do drugiej części Pergamonu na wzgórzu, ale bez wątpienia warto go zwiedzić. Jest dobrze zachowana droga, mały teatr i pozostałości term.