GRECJA - opis+zdjęcia z wyprawy 2009!

Ciekawe miejsca, propozycje wycieczek, co warto zobaczyc? Tematy związane z turystyką motocyklową
Awatar użytkownika
Dredd
Posty: 142
Rejestracja: 14 czerwca 2009, 23:57
Motocykl: H-D, kiedyś Virago 750
Lokalizacja: Warszawa
Status: Offline

GRECJA - opis+zdjęcia z wyprawy 2009!

Post autor: Dredd »

Choć trwało to bez mała pół roku, ale wreszcie zebrałem się w sobie i postanowiłem opisać moją (również) wycieczkę do Grecji na przełomie lipca i sierpnia 2009r.
Gdy ja szukałem przed wyjazdem relacji z Grecji, nie udało mi się takowej znaleźć, więc może mój trud komuś się przyda :)
Cała wyprawa zajęła prawie 3 tygodnie, przejechaliśmy przez 5 krajów by objechać całą Grecję kontynentalną, za wyjątkiem Półwyspu Chalcydyckiego.
Założeniem było zobaczyć jak najwięcej „prawdziwej Grecji” i jej zabytków, więc omijaliśmy wielkie miasta (jak Ateny i Thessaloniki) oraz popularne kurorty.
No i udało się! Pokonaliśmy ponad 6500km, zjechaliśmy większość greckiego wybrzeża, zaznaliśmy wielkiej przygody.
Kompanami w tej podróży była moja druga połowa zwana Żabolem oraz poznani na forum motocyklowym (a jakże!) Paweł z Kasią na Yamasze Fazer.
Motocykle mieliśmy dobrane idealnie, bo Pawła motocykl dysponował bagatela mocą 2 razy większą niż mój :lol:

Wrażenia? Super, super i jeszcze raz super!
Grecja jest pięknym i ciepłym krajem (zaznaliśmy nawet 52stopni- i to nie w słońcu!), który z całą odpowiedzialnością można polecić zarówno ze względu na piękne widoki, ciepłe morza i wspaniałe zabytki. Ale po kolei:

Wystartowaliśmy w sobotę 17 lipca i naszym zamiarem było po pokonaniu granicy w Cieszynie, kawałka Czech, Słowacji i Węgier dotrzeć pod granicę z Serbią, a konkretnie do miasta Szeged. Z początku szło super, w sumie jedziemy na południe. Na Węgrzech wiadomo –temperatury przyjemne, słonko świeci. Nic nie wskazywało na to co się stanie pod wieczór. W jednej chwili zerwał się taki wiatr, że nawet i mój motocykl ważący z nami i bagażem blisko 500kg zaczęło nieprzyjemnie bujać…
Drzewa obok drogi szarpane były niczym bibułki a przed nami wlókł się niemiłosiernie Matiz. Nie mogłem zdecydować się, czy go wyprzedzić, bo liczyłem na to, że przy większej prędkości wiatr nie będzie aż tak przeszkadzał, ale rozsądek podpowiadał, żeby jechać wolno za nim. Moje niezdecydowanie okazało się palcem Bożym, bo zanim zdążyłem podjąć decyzję – przed Matizem złamało się drzewo o mało nie upadając mu na maskę! Na szczęście nikomu nic się nie stało.
Najlepsze jednak było jeszcze przed nami: w jednej chwili zrobiło się ciemno jak w nocy i zaczął padać (a zasadniczo lać) przyzwoity deszcz.

Obrazek

Co z tego, że wszyscy mieliśmy kondomy czyt. kombinezony przeciwdeszczowe, jeśli zanim byśmy zdążyli je założyć i tak bylibyśmy cali mokrzy?!
Tutaj spotkało nas kolejne zrządzenie Opatrzności: w szczerym polu, gdy od dobrych kilkudziesięciu kilometrów jakiekolwiek zabudowania zdarzały się sporadycznie, znaleźliśmy coś na kształt centrum buddyjsko- chińskiego a przy nim wiatę pod którą umiejscowiony był bar na świeżym powietrzu. Niewiele myśląc wjechaliśmy pod wiatę, lawirując między stolikami. Moja Żaba została wysłana do owego centrum z misją uzyskania pozwolenia na nasz postój, a miała tego dokonać „w jakimkolwiek języku” :wink:
Ponieważ deszcz lał solidnie, (jak się potem okazało do wieczora) po odczekaniu około półtorej godziny zdecydowaliśmy na dalszą jazdę pomiędzy kroplami.
Z uwagi na postój i deszcz nie dojechaliśmy do planowanego Szegedu, więc nocowaliśmy w ciepłym, czyściutkim (czego nie można było powiedzieć o nas) i cholernie drogim hotelu na trasie.
Następnego dnia musieliśmy nadrobić stracony czas, więc pokonaliśmy jednym rzutem Węgry, wyjeżdżając z rodzimej Unii do Serbii i tnąc z niebagatelną prędkością 110 – 120 km/h ;) autostradą w stronę Macedonii.

Obrazek

W Serbii zasadniczo nie widzieliśmy nic spektakularnego, nie licząc pięknego nieba nad nami z niezliczoną ilością białych baranków... i jeszcze niesamowicie sympatycznego harleyowca w Belgradzie :)

Obrazek

Obrazek

Droga choć monotonnie, mijała szybko, więc udało się przekroczyć granicę z Macedonią i dotrzeć do naszego miejsca noclegowego – kempingu w stolicy – Skopje. Kemping okazał się super wyposażony, czyściutki i cichy, a oprócz nas jedynymi jego gośćmi była para Włochów w kamperze, więc można śmiało powiedzieć, że było kameralnie :wink: W toaletach były nawet maleńkie mydełka i szampony – jak w średniej klasy hotelu!

Obrazek

Macedonia to dla nas już trochę „egzotyka” bowiem krajobraz jest zdecydowanie inny niż polski czy węgierski. Dużo górek, roślinność jakby rzadsza, prawie nie ma trawy, coraz mniej drzew, a więcej krzewów.

Obrazek

Obrazek

Pognaliśmy więc w coraz wyższej temperaturze w stronę Grecji, by wieczorem zawitać pod Meteorami.

Obrazek

Obrazek

Zaczęliśmy szukać kempingu, który w Polsce znalazłem w internecie, jednak już kilkadziesiąt metrów od bramy zaniepokoił mnie jak i moją drugą połowę dziwny dźwięk – jakby cykanie. Pomimo, że mój motocykl do najcichszych nie należy (a jechaliśmy w kaskach) dźwięk był bardzo głośny. Moja Ania stwierdziła, że tak cyka coś w tylnym kole, ale ja mając ciut większe pojęcie o mechanice wiedziałem co się stało! Taki dźwięk mogła wydawać tylko wydmuchana uszczelka pod głowicą!!
Stwierdziłem jednak, że i tak nic tu nie zrobię, więc postanowiłem póki jeszcze się da dojechać do kempingu. Jakież było moje zdziwienie, gdy po ostrym podjeździe pod kamienistą górę i przekroczeniu bramy zastaliśmy pootwierane sanitariaty, opuszczoną recepcję i ani śladu żywej duszy. Najgorsze jednak było to, że to pierońskie cykanie było już bardzo głośne. Jednak zdecydowałem się i tak zatrzymać i zobaczyć w jak beznadziejnej sytuacji jesteśmy. Jakie było moje zdziwienie, gdy po zgaszeniu silnika dźwięk ów zamiast ucichnąć – przybrał na sile! Jednak dopiero gdy zdjąłem kask zrozumiałem co było źródłem tego dźwięku oraz jak przypuszczamy powodem, że kemping był pusty – cykady!!! Przez całą późniejszą podróż towarzyszyły nam każdego dnia, jednak w tym miejscu dawały koncert tak nieznośny, że nie dało się rozmawiać!
Po niedługich poszukiwaniach znaleźliśmy drugi kemping, w którym udało nam się popływać w basenie i wreszcie położyć spać! Choć przyznam szczerze – z niecierpliwością czekaliśmy następnego dnia! Niecierpliwość ta towarzyszyła nam już do końca wycieczki, bo z każdym nowym dniem odkrywaliśmy coś fascynującego!
Dnia następnego czekała nas podróż na kamienne ostańce, na których jak kapelusze na grzybach – zbudowane są klasztory. Do niektórych z nich do niedawna dało się dostać jedynie w koszu wciąganym przez mnichów, jednak na potrzeby turystów wybudowano schody. To chyba dobrze, bo ponoć liny do koszy wymieniano jak... się zerwały:)
Mimo 21 wieku w klasztorach panują dość konserwatywne zwyczaje- kobiety, aby móc je zwiedzać musiały przywdziać specjalne szaty na kształt spódnicy.
Wrażenia bezcenne!

Obrazek

Obrazek

Jednak to nie koniec rozdziawionych paszcz w tym dniu :) Po Meteorach pojechaliśmy super górskimi dróżkami w stronę jednego z najgłębszych greckich wąwozów - Vikos. Dopiero teraz mieliśmy okazję zasmakować tutejszych (w większości górskich) dróg - zakręt na zakręcie, szerokość miejscami na 1,5 samochodu i wszędzie przepiękne widoki!

Obrazek

Obrazek

Po drodze poznaliśmy kolejną zasadę obowiązującą w Grecji: jeśli napotkasz stację benzynową - skorzystaj z niej. Okazuje się, że nie są one rozmieszczone tak gęsto jak u nas, a zasięg motocykla nie pozwala na zbyt duże marudzenie.
Niedaleko celu górski krajobraz zaczął robić się coraz bardziej kamienisty, a dziwne formy skalne wyglądające jak poukładane z niezliczonej ilości kamiennych klocków wskazywały, że czeka nas coś niezwykłego.
Obrazek

Po dotarciu na miejsce i niewielkim spacerku oczom naszym ukazał się pejzaż tak piękny, że... do dziś pełni rolę tapety na pulpicie komputera:)

Obrazek Obrazek

Obrazek

Parę zdjęć i odwrót na pięcie w celu pierwszego kontaktu z antycznymi budowlami Grecji - teatrem w Dodonie.

Obrazek

Pomimo, że było już popołudnie słonko pokazało co potrafi - było niebagatelne 38 stopni. Jak się potem okazało - była to normalna temperatura rano i wieczorem. Teatr - ładnie zachowany, choć może nie najbardziej spektakularny, miał tę zaletę, że leżał poza trasami uczęszczanymi przez większość wycieczek, co pozwoliło nam na kameralne zwiedzanie (poza nami nie było nikogo) i poczucie prawdziwego klimatu tego miejsca...

Obrazek

Obrazek

Stamtąd jedynie 100 kilometrów, jak się potem okazało nowiutką autostradą, której jeszcze nie było na mapie i nocleg w miejscowości Kanali. Oczywiście na kemping.

Następnie uderzyliśmy do najbardziej oczekiwanej przeze mnie :) atrakcji - do miejsca zwanego Nekramanteion. Prawda, że już sama nazwa jest ciekawa??

Obrazek


" Natrafisz na dziki ląd z gajem Persefony, gdzie rosną topole i wierzby nie dające owocu.
Przybij wówczas do brzegu i pomaszeruje do królestwa zmarłych, którym władał Hades.
Tam, przy skalnej wieży wpada z hukiem w nurt Archeonu Rzeka Ognia i Rzeka Lamentu,
która wypływa z kolei ze Styksu. To właśnie miejsce musisz znaleźć (...)
a dusze zmarłych tłumnie przybędą..."
[Homer]

Przybyliśmy zatem na naszych piekielnych maszynach, od których kury w niejednej wiosce się nieść przestały...
I znów przywitał nas przyjemny upał i "zapach wieków"...
Widzieliśmy sanktuarium w Nekromanteionie, w którym mnisi za pomocą środków halucynogennych wprowadzali wiernych do bram Hadesu. Na mnie niesamowite wrażenie zrobiły wielkie bloki skalne, z których jest ono zbudowane i oczywiście podziemna komora...

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po tej dawce wrażeń mistycznych znów wsiedliśmy na motocykle i pognaliśmy piękną trasą wzdłuż wybrzeża do jednego z najdłuższych mostów świata łączący Grecję kontynentalną z Peloponezem Antirio - Rio. Ponoć jest on widoczny nawet z kosmosu...
Po drodze czekała nas ciekawa niespodzianka: na rondzie podjechał do nas gość na hondzie Shadow z początku lat 80 i zagadnął, czy może kilka dni z nami pojeździć! Zdziwienie nasze było tym większe, że zagadał do nas po polsku :) Okazało się, że to rodak z Krakowa - Daniel i właśnie postanowił w drodze powrotnej w Albaniii zobaczyć choć kawałek Grecji.
Trzeba przyznać, że jest prawdziwym amerykańskim twardzielem - sam jeden ładnych kilka tysięcy kilometrów od domu!
W zwiększonym składzie ruszyliśmy dalej. Po kilku kilometrach okazało się, że na drodze jest gigantyczny korek. Przeciskając się trochę boczkiem, trochę środkiem dojechaliśmy do przyczyny blokady drogi. Makabra! Z dwóch samochodów zasadniczo nic nie zostało, jeden doszczętnie się spalił. Tylko dzięki umiejętnościom negocjacyjnym Daniela policjant pozwolił nam pokonać to pobojowisko poboczem i w marnych nastrojach ruszyliśmy w stronę Peloponezu.

Po drodze zjechaliśmy, żeby zobaczyć malowniczo położony na wzgórzu zamek Nafpaktos. Do zamku nie udało się już wejść, bo... czynny był do 15:00 :)

Obrazek

Obrazek

Za to mogliśmy delektować się malowniczym widokiem mostu. A jest na co popatrzeć!!
Choć widziałem go wcześniej na zdjęciach planując trasę - na żywo robi zdecydowanie lepsze wrażenie!

Obrazek
Obrazek

Uiszczając myto pokonaliśmy wspaniały most Antirio - Rio i trochę gubiąc drogę na autostradzie- ruszyliśmy ku nowej przygodzie, a właściwie ku kempingowi w miejscowości Kastro- Kyllini i noclegowi!

Obrazek

Tam zabawiliśmy trzy dni, pluskając się w morzu, które jak na greckie standardy - nie było najcieplejsze. Nie dało się do niego wejść jak w zupę - co potem było normą. Jednak życzyłbym sobie, żeby nasz Bałtyk w najcieplejsze dni taki był :)
Kemping trafił się całkiem ładny i czysty (co w Grecji nie jest standardem), morze ciekawe, więc oddaliśmy się błogiemu lenistwu. No, może za wyjątkiem obejrzenia pobliskiego zamku, na którego dziedzińcu rosło drzewko brzoskwiniowe.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Trzeciego dnia zaczęło mnie trochę nosić, było jakoś dziwnie... Ani w uszach nie szumiało, ani nie czułem zmęczenia wiadomej części ciała... Po prostu musiałem już gdzieś dalej pojechać! Na szczęście pozostałe towarzystwo podzielało moje odczucia, więc rano spakowaliśmy się, zjedliśmy chleb z salami, zapijając kawą i w drogę! Temperatura oczywiście dodatnia... :)

Obrazek

Obrazek

Tego dnia czekało nas zobaczenie miejsca, gdzie narodziły się igrzyska - czyli Olimpii.
Choć sam stadion nie robi oszałamiającego wrażenia (jest to po prostu plac, bez trybun) to otaczający go kompleks świątynny jest naprawdę niesamowity. Dziś zawalona, świątynia Zeusa zbudowana była z kolumn o średnicy równej wzrostowi mojej Żaby, a ja stojący przy takiej kolumnie jestem prawie niewidoczny.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po powrocie, a było jeszcze trochę czasu do południa, termometr na motocyklu Pawła pokazał bagatela 42 stopnie. Było naprawdę gorąco...

Obrazek

Obrazek

Jednak nie zniechęciło nas to do odwiedzenia drugiej po Ateńskiej świątyni Apollina w Vasses bądź Bassai. Nazwy nie podam dokładnie, bo mapy czy przewodniki mówią różnie, a świątynia ta leży w takim miejscu, że wiatr zawrócił daleko wcześniej, a psy tam, przepraszam, ale nawet dupami nie szczekają! Wpakowaliśmy się znowu w kręte, wąski górskie dróżki, jednak o tyle gorsze niż poprzednie, że było nadzwyczaj gorąco. Był to jedyny moment, kiedy wiatr przestał nawet chłodzić. Piekło. Przez chwilę zacząłem martwić się o silnik, bo jako, że chłodzony powietrzem, nie miał łatwego żywota. Jakby przeczuwając sytuację, przed wyjazdem zalałem typowy letni olej na upały - SAE 60 i zamontowałem czujnik temperatury oleju. Na szczęście nie przekroczył normy. Temperatura powietrza osiągnęła wszak marne 52 stopnie... Jakbym był nie dość mokry z gorąca, podczas zjazdu po wyjechaniu zza zakrętu moim oczom ukazał się równie ciasny następny zakręt! Jednak nie to było najgorsze- psikus polegał na tym, że ni stąd ni zowąd skończył się asfalt! Już widziałem oczyma wyobraźni nas wraz z obładowanym i ważącym około 450 kg motocyklem szorujących po drodze, lub co gorsza - spadających z urwiska. Zdążyłem tylko powiedzieć mojej Żabie, żeby się trzymała, bo może być krucho. Na szczęście ręka Boska nad nami czuwała -udało się pokonać zakręt, po którym - jak gdyby nigdy nic - pojawił się znowu łaskawie asfalt. Mówiąc szczerze -do dziś cierpnie mi skóra na ,myśl o tej drodze:)

Obrazek

Jednak udało się cało i zdrowo dotrzeć do świątyni. Widok, który zobaczyliśmy wynagrodził nam jednak niewygody i to w dwójnasób! Kolejnym atutem zwiedzania był fakt, że znów byliśmy sami w ogromnej świątyni - oprócz nas słychać było jedynie cykady...
Świątynia stoi w ogromnym namiocie, który ma chronić ją przed warunkami atmosferycznymi...

Obrazek

Obrazek

Po krótkim odpoczynku pojechaliśmy w poszukiwaniu kempingu.
Obrazek

Pierwszy, który udało nam się znaleźć o pięknej nazwie "Ta Delfinia" czyli delfin, nie nadawał się do przenocowania. Do kibla było bardzo łatwo trafić, bo drogę oprócz much wskazywał nieznośny fetor, a gdy weszliśmy zobaczyć "prysznice" zaczęły na nas szczekać nieznane formy życia.
Na szczęście mieliśmy jeszcze alternatywę i okazała się ona całkiem, całkiem.
Po wieczornej kąpieli w morzu zostało tylko piwko, jedzonko i upragniony sen!

Obrazek

Dnia następnego pojechaliśmy do antycznej Messyny położonej przy górze Ithomi.

Obrazek

Obrazek

Z miasta poza monumentalną bramą i małym teatrem z wielokolorową kamienną podłogą (sceną) nie zostało wiele. Da się poznać założenie urbanistyczne po pozostałościach budowli, ale poza wielkością zbyt dużego wrażenia nie wywiera. Już mieliśmy robić odwrót na pięcie, jednak diabelska chyba ciekawość kazała nam udać się do położonego na obrzeżach kompleksu, gdzie okazało się - są przepiękne mozaiki! Dla samych tych mozajek warto było pojechać do tego miasta.

Obrazek

Obrazek Obrazek

Obrazek

Następnie w planach było dotarcie do oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów Mistry - średniowiecznego miasteczka z pięknymi bizantyjskimi kościółkami, kamiennymi uliczkami, klasztorem, pałacem i zamkiem księcia despotatu Morei.

Obrazek

Widoki i "miasteczko" po drodze

Obrazek


Mistra to miasto mające w rozkwicie swojego rozwoju ok. 60000 mieszkańców. Dziś, poza kilkoma mniszkami, jest niezamieszkane i stanowi unikatowe, być może na skalę światową, muzeum. Przekraczając jego bramy cofnęliśmy się o kilka wieków chodząc kamiennymi ścieżkami i wspinając się na coraz wyższe partie, położonego na zboczu góry miasta. Po kilku godzinach i kilku litrach wypitej wody mineralnej dotarliśmy do położonego na samym szczycie zamku, z którego widać było całą okolicę.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Ciekawostką jest zakon, w którym mieszkają mniszki (jednak nie można ani do niego wejść ani nawet porozmawiać z nimi!). Tam spotkaliśmy małą kocinę, tak wychudzoną, że postanowiliśmy oddać mu część naszych kanapek z salami, papryką i ogórkiem. Bydlątko było tak wygłodniałe, że wcięło wszystko jak tygrys! Pierwszy raz widzieliśmy kota jedzącego paprykę :)

Obrazek

Dnia następnego po przejechaniu niespełna 80km udaliśmy się do jednego z tych miejsc, których w Grecji opuścić nie można - Monemvassii.

Obrazek

Obrazek

Monemvassia, wyglądająca jak kamienna góra połączona z lądem jedynie wąską groblą, okazuje się być średniowiecznym, przepięknym miasteczkiem, które dostępne i widoczne jest jedynie od strony morza. Choć miasteczko miało kilkudziesięciotysięczną populację, dziś mieszka w nim na stałe ok.10 osób. Zresztą, jest tak wspaniale malownicze, co trudne do mieszkania w nim. Uliczki są tak wąskie, że na niektórych mogą co najwyżej minąć się dwie osoby, a całe miasto - jako, że położone na skale - ma niezliczoną ilość wąskich, wykutych w kamieniu schodków. Wjechać do niego się da jedynie chyba osłem, albo motocyklem trialowym :) a spodziewam się, że i tak nie wszędzie. I tu widać było wyższość motocykli nad samochodami: na groblę dało się wjechać jedynie motocyklem i udało się nawet zaparkować pod samymi murami miasta, samochody natomiast trzeba by zaparkować ok. 10 minut na piechotę w stronę lądu! A uwierzcie mi - w taką pogodę nikomu nie chciało się robić zbytecznych spacerów :) W Monemvassii sytuację ratował wiatr, który od strony morza wiał z aż za dużą siłą, jednak pozwalał na swobodne oddychanie.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Po zwiedzaniu popatrzyliśmy się chwilę na pięknie roztrzaskujące się o skałę fale i pojechaliśmy na kemping. Tam oczywiście obowiązkowa kąpiel w morzu!

Obrazek

Obrazek

Jeszcze jedno zdjęcie przydrożnych "kwiatów" :)

Obrazek

Obrazek

Nazajutrz czekała nas wizyta w niedalekim (30km) Epidavros. W miejscu tym znajduje się do dziś najlepiej zachowany i chyba największy antyczny teatr grecki. Mam tu na myśli oczywiście amfiteatr. Z korony teatru roztaczał się przepiękny widok na otaczającą nas okolicę, choć i sama budowla robiła niesamowite wrażenie. Aby wejść na samą górę trzeba było pokonać naprawdę imponującą ilość kamiennych schodków, a mnie nie wiem jakie licho podkusiło, aby zrobić to truchtem... Następne 3 dni bolały mnie łydki! Legenda głosi, że teatr jest tak zbudowany, że nawet siedząc w najdalszym rzędzie słychać spadającą na scenie monetę, co po zobaczeniu jego rozmiarów nie wydawało się możliwe. Jednak okazało się, że starożytni Grecy byli genialnymi budowniczymi -sprawdziliśmy sami i okazało się, że jest to prawda! Akustyka była po prostu niewyobrażalna!
Obrazek Obrazek

Po południu udaliśmy się do również niedalekiego Nafpaktos, będącego ponoć miastem elity intelektualnej oraz artystycznej.

Obrazek

Obrazek

Miasto samo całkiem ładne, ciekawym pomysłem (bynajmniej dla nas) było posadzenie palm na miejskich trawniczkach. Główną atrakcją wycieczki był jednak zamek- twierdza położony na skale, z którego dało się dostrzec przepiękną zatokę z niebiesko -chabrową wodą (do której dostęp był jedynie z prywatnej plaży) oraz położony na maleńkiej wysepce mini- zameczek. Twierdza była ogromna i zwiedzanie dość męczące, zważywszy na panującą wokół temperaturę. Jedyne chłodne miejsca to wnętrza sal, a zwłaszcza lochy więzienia, które polecam obejrzeć.

Obrazek

Po tych wszystkich atrakcjach mieliśmy jeszcze do wykonania ważne zadanie - wysłać kartki do domu. Jednak Grecy nie są pracoholikami :)

Obrazek

Wróciliśmy na kemping, pomoczyliśmy się trochę w morzu i udaliśmy się do pobliskiego baru na plaży na piwo, rozprawiając o czekających nas jeszcze atrakcjach.

Obrazek

Obrazek

Nauczeni już doświadczeniem - zerwaliśmy się dość wcześnie, bowiem gdy słońce stanie w zenicie pewne jest, że z racji temeperatury nie będzie chciało nam się hasać, lecz będziemy woleli popławić się w morzu, czy w basenie... :)
A było warto - do zobaczenia wszak starożytne Mykeny i znany wszystkim przynajmniej z nazwy -grób Agamemnona! Ba, jak wszyscy wiemy, nawet wieszcz Juliusz S. popełnił na temat tego miejsca pochówku poemat!

Obrazek

Nie mieliśmy daleko - po trzydziestu kilku kilometrach byliśmy na miejscu. Parking pusty, więc problemów z zaparkowaniem - żadnych. I zaczęło się!
Na pierwszy rzut udaliśmy się do Myken - miasta do którego prowadzi słynna lwia brama. Na wchodzących do miasta spoglądały rzeźbione lwy, których głowy niestety nie dotrwały do naszych czasów. Nadal jednak jest wieńczący bramę kamień zwany cyklopim. Jest tak ciężki, iż starożytni uważali, że położyć mogli go jedynie cyklopi, bowiem dla zwykłych śmiertelników jest to niewykonalne. Muszę powiedzieć, że zadziwiające jest z jak wielkich głazów i jak dokładnie obrobionych składały się mury miasta. Oczywiście miasto jak na nasze standardy maleńkie, jednak warte zobaczenia. W samym mieście nie zachowało się za wiele - zasadniczo jedynie mury, ruiny budynków oraz wykopaliska. Jednakże nie oznacza to, że nie warte jest zobaczenia! Szczególnie polecam obejrzeć na samym skraju miasta - ogromną cysternę na wodę.

Obrazek Obrazek

Obrazek

Następnie udaliśmy się do klimatyzowanego muzeum, w którym znajdują się znaleziska z grobu Agamemnona, w tym jego słynna złota maska oraz inne ciekawe ekspozycje związane z kulturą miasta.

Obrazek

Na koniec zaś został nam sam grobowiec. Znajduje się w pewnym oddaleniu od "miasta", więc z lenistwa odpaliliśmy motocykle. Choć w samym grobowcu obecnie nie ma nic, zdecydowanie warto go obejrzeć. Jest to bowiem dość duża półkolista kopuła zbudowana z kamiennych bloków ułożonych w ten sposób, iż wzajemnie się klinują. Całość jest "ukryta w pagórku" - widoczne jest tylko wejście. Spore wrażeni robi sam ogrom budowli, wejścia i kunszt z jakim została zbudowana kopuła. Stojąc przed nim w promieniach słońca nie do końca wiadomo, czy jest wiek 21 czy może... Wszak te kilka tysięcy lat wstecz wyglądało to tak samo...

Obrazek

Jak się okazało po wyjściu z grobowca, obrana przez nas taktyka rannego zwiedzania była ze wszech miar słuszna. Ku nam zmierzały bowiem wypływające z autokarów hordy głośnych turystów (z przewagą geriatrii). Myślę, że oglądanie takich miejsc w dzikim tłumie pozbawiłoby ich znacznej części uroku, a na pewno wiszącego w powietrzu mistycyzmu.
Skoro zrobiło się gorąco - nie pozostało nic innego jak wsiadać na motocykle i w drogę:)

Obrazek

Oczywiście, żeby gdziekolwiek dotrzeć trzeba znać język :)
Obrazek

Po ok. 50km dotarliśmy do współczesnego Koryntu, który jako miasto nie zrobił na nas oszałamiającego wrażenia. Pewnie tak akurat trafiliśmy, lecz spotkaliśmy samych niemiluchów. W sumie są potomkami słynnych cór... :)
Po rozlokowaniu się na kempingu (ulokowanym jak zawsze) nad samiutkim morzem pojechaliśmy coś zjeść. Ponieważ nie chciało nam się wracać do centrum skierowaliśmy się do pobliskiego miasteczka w nadziei znalezienia jakiegoś przybytku z jedzeniem. Okazało się, że oprócz dość ekskluzywnej restauracji (do której nie pasowaliśmy już z racji ubiorów) i podłej speluny, została nam jedynie mała knajpka, która byłaby super, gdyby nie fakt, że nikt w niej nie znał innego języka niż grecki! Jednak jakoś udało się dogadać, choć ręce trochę bolały :) Popołudnie i wieczór przeznaczyliśmy na relaks i kąpiel w morzu.

Następnego dnia czekała nas wizyta nad kanałem Korynckim oraz w Koryncie (antycznym).

Obrazek

Choć odnalezienie kanału wymagało ciut zachodu, to widok wynagradzał wszystko. Warto chwilę poczekać, aż zobaczy się wpływający statek, czy chociażby łódź żaglową, które początkowo maleńkie w oddali, wspaniale rosną w miarę zbliżania się do nas. Kanał dobrze obserwuje się z mostu położonego mniej więcej w środku jego długości. Przyznam szczerze, że choć sam kanał jest długi i głęboki, to spodziewałem się, że będzie szerszy.
Jednak nie umniejsza to nic kunsztowi (chyba) XIX wiecznych inżynierów, za których można rzec przyczyną, Peloponez nie jest już półwyspem!

Obrazek

Ponieważ nadal żądni wrażeń, wsiadając znów na koń - pognaliśmy ku następnej atrakcji turystycznej jaką jest starożytne miasto Korynt (a raczej jego odkopana część). Tutaj mała dygresja odnośnie nazw. Warto zwrócić uwagę, że Korynt (antyczny) to Archaiakorintos (Ancient Corinth), natomiast Akrokorinthos to twierdza- zamek położona na górującym nad Koryntem wzgórzu. Oprócz tego mamy Korynt - miasto, żywe i współczesne.
Zdecydowanie polecam obejrzenie Koryntu antycznego - jest tam kilka zachowanych budowli, wspaniała fontanna (choć nie w naszym rozumieniu - bo jest to specyficzny budynek z wodotryskiem oczywiście), kilka stojących kolumn świątyni, oraz Lechaion odos -czyli ulica. Stąpając po marmurowych płytach, którymi jest wyłożona oraz obserwując pozostałości po budynkach przy niej stojących, można wyobrazić sobie dawną świetność tego miasta. Wszak musimy mieć na uwadze, że mówimy o świecie sprzed dwóch tysięcy lat!!

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Tu spotkaliśmy kolejną bandę niemiluchów. Zawsze, kiedy zwiedzaliśmy zabytki, zostawialiśmy kaski i kurtki u obsługi bądź w kasie biletowej. Tu natomiast "przemiły" pan stwierdził, że możemy je zostawić na ławce przed jego budką, lecz jeśli wrócimy i ich nie będzie to już nasz problem... Pani w kasie odesłała nas do muzeum, a tam usłyszeliśmy krótką odpowiedź na nasze pytanie: no! cóż... Korynt!
W kompleksie znajduje się również muzeum, gdzie można obejrzeć rzeźby oraz mozaiki. Przed miastem (będącym ogrodzonym kompleksem) biegnie uliczka na której jeden koło drugiego znajdują się sklepy z pamiątkami. Każdy znajdzie tu coś dla siebie!

Następnego dnia po raz pierwszy odkąd byliśmy w Grecji, zobaczyliśmy na niebie chmury. Ale nie szare, deszczowe i złowrogie, lecz białe baranki, które przysłaniały słonko, przez co można było swobodnie pohasać.
Nasi znajomi trochę mieli już przesyt zabytków i zwiedzania, więc spędzili dzień nad morzem, lecz ja z Żabolem - żądni nowych wrażeń - pognaliśmy dalej - ku nieznanemu!
Postanowiliśmy wdrapać się (motocyklem oczywiście) na górę, aby obejrzeć zamek zwany Akrokoryntem. Budowla wspaniała równie jak widoki z niej. Co prawda większość zamków w Grecji jakie widzieliśmy różnią się od naszych polskich. Z reguły są to surowe, kamienne budowle i choć utrzymane w stosunkowo dobrym stanie ogólnym, to zupełnie pozbawione wnętrz. Są to po prostu malownicze mury zamczysk. Aha, z reguły mają tę jeszcze jedną cechę, że są dużo większe od naszych. A Akrokorynt szczególnie - aby go obejrzeć, trzeba przeznaczyć na to ok. 4-5 godzin, a warto zauważyć, że z jednego końca murów do drugiego jest ok. kilometr... oczywiście pod górę :)
Dobrze, że dopiero około południa, gdy chmurki się rozpełzły słonko zaczęło przypiekać, bo inaczej byłoby ciężko! Na domiar złego na terenie twierdzy jest mało drzew, żeby choć na chwilę schować się w ich cieniu.

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Zmęczeni, lecz szczęśliwi - wróciliśmy na kemping. Tam wieczorem poznaliśmy Polaków, którzy wyemigrowali do Grecji jeszcze za komuny i żyją tam do dziś. Oni też zrobili sobie kilka dni wolnego. Siedząc na tarasie knajpki nad brzegiem morza, opowiedzieli nam co nieco o Grecji, o sobie. Pomimo, że lokal był już dawno zamknięty, nasze rozmowy ciągnęły się jeszcze długo...

Rankiem, bez żadnej taryfy ulgowej wyruszyliśmy do znajdującego się można powiedzieć, że na przedmieściach Aten, miasta Elefsina. Ponieważ mieliśmy do pokonania jedynie 60km i to po autostradzie, dotarliśmy na miejsce, zanim jeszcze zdążono otworzyć pierwszy cel naszej podróży tj. Ancient place. Wskazówka praktyczna - z reguły zabytki są dobrze oznaczone właśnie nazwą ancient place bądź site (nieraz z podaniem nazwy) na brązowych tablicach.
Elefsina nie powaliła nas na kolana i pewnie, jeśli nie byłaby na trasie, specjalnie nie pojechalibyśmy tam. Choć nie można powiedzieć, żeby nic do oglądania nie było. Szybkie zwiedzanie i dalej w drogę!

Obrazek

Obrazek

Kolejnym celem było centrum antycznego świata - Delfy!!
Udaliśmy się, jak już ponad dwa tysiące lat wcześniej pielgrzymi, starożytną drogą wiodącą z Aten do Delf. Do pokonania mieliśmy jedynie niewiele więcej niż 150km więc nie spieszyliśmy się wcale. Podziwialiśmy piękne krajobrazy, delektując się słońcem i wiatrem smagającym nasze twarze. Po drodze minęliśmy Teby, jednak dziś to małe, jakby zapomniane miasteczko.

Obrazek

Obrazek

Dotarliśmy do Delf.
Jest to bez wątpienia najpiękniejsze antyczne miejsce w Grecji! Jeśli miałbym wybrać jedno miejsce, do którego miałbym pojechać - byłyby to właśnie Delfy. Zdjęcia tego nie oddają, ale jak się tam znaleźliśmy - otaczające nas widoki oraz ruiny pozwoliły nam zrozumieć, dlaczego Grecy uważali to miejsce za centrum świata!
Do zwiedzania jest naprawdę dużo: teatr, stadion, świątynie, Tolos, ciekawe muzeum. Wypada dodać, że całe "archeological site" położone jest na zboczu góry i to na dość dużym terenie, więc można pohasać:)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Obrazek

A tak kompleks świątynny wyglądał kiedyś:

Obrazek

Moja rada: na zwiedzanie Delf warto poświęcić cały dzień, np. całe przedpołudnie i wieczór. Bilet ważny jest cały dzień. My chcieliśmy załatwić temat w popołudnie i to był błąd. Do dziś czuję niedosyt...
Z noclegiem nie ma problemów- do wyboru 3 kempingi w promieniu 10-20 km. Przyszło nam nawet do głowy przenocować w hoteliku, jednak cena ok. 70Euro za pokój dwuosobowy zbyt nadszarpnęłaby nasz budżet. A nie szukaliśmy zbytnich luksusów :)

Po opuszczeniu Delf uświadomiliśmy sobie, że od tej chwili z każdym kilometrem zaczęliśmy zbliżać się do domu... Ale przed nami jeszcze trochę atrakcji!

Obrazek

Udaliśmy się całkiem niezłą drogą, a potem autostradą w stronę Salonik, bowiem po drodze chcieliśmy zahaczyć choć o Olimp i starożytny Dion. Do pokonania było 300km, ale minęły całkiem sprawnie.
Nocleg w okolicy Litochoro, kemping z ładnym dostępem do morza, choć plaża kamienista. Zrekompensowała nam tę drobną niedogodność bardzo ciepła woda i owoce, które kupiliśmy w pobliskim gospodarstwie za przyzwoite pieniądze.

Dziś pora na oblężenie Olimpu! Choć nikt z nas za łażeniem po górach nie przepada, stwierdziliśmy, że zobaczymy siedzibę bogów Greckich z takiego miejsca, do jakiego uda się dojechać motocyklem. Okazało się, że droga nie jest za ciekawa, nie dość , że straszliwie kręta (nawet jak na greckie standardy), cholernie stroma, to jeszcze w pewnym momencie urwał się asfalt... To był niestety punkt zwrotny. Było tak stromo, że nie zdecydowałem się na zawrócenie motocyklem, lecz wycofałem "rakiem" jakieś 200 metrów w dół.
Czyli... Olimpu nie zdobyliśmy :)

Obrazek

Obrazek

Nieudaną wycieczkę w góry zrekompensowała nam wycieczka do antycznego Dionu. Miasto to jest dowodem na... regres cywilizacji!!! Nie pomyliłem się - cywilizacja w Grecji nie posunęła się, lecz cofnęła! Najlepszym dowodem na to były marmurowe sedesy, o ile mnie pamięć nie myli - z II wieku naszej ery. Ba, były one już nawet wtedy skanalizowane!

Obrazek

Może to i nic dziwnego, lecz w XXI wieku w Grecji często, gęsto spotykaliśmy się z toaletami w postaci dziury w podłodze i to bez spłuczki. Za to dobrze oznakowane, bo roje much wskazywały do nich drogę :) Muszę dodać, że ten na zdjęciu to wersja "de lux", bo były i takie, że trzeba było szlauchem spłukiwać :)

Obrazek

Oprócz tego w Dionie można zobaczyć ciekawe rzymskie mozaiki i pozostałości łaźni.
Słońce cudnie grzało, a wkoło nas była tylko cisza... (nie liczę oczywiście cykad, bo one grały zawsze).

Obrazek
Obrazek

Natomiast nasi towarzysze podróży, ponieważ mieli dość zabytków wygrzewali się na plaży. W sumie to im się nie dziwię, bo morze było ciepłe jak zupa! Zrobili w dodatku niesamowite zdjęcia :)

Obrazek

Obrazek

Obrazek

Od tego momentu naprawdę zaczął się nasz powrót. Pomimo, że na wyjazd przeznaczyliśmy 3 tygodnie, wcale, a wcale nie chciało nam się wracać!

Obrazek

Obrazek

Droga powrotna minęłą szybko. Jednego dnia pokonaliśmy pozostałą część Grecji, Macedonię, Serbię i po ok. 1100km nocowaliśmy dopiero na Węgrzech (bo w okolicy granicy, jeszcze w Serbii nie udało się niczego znaleźć).
Nie obyło się oczywiście bez przygód.
Nie bez przesady mogę powiedzieć, że prawie od granicy Serbii uciekaliśmy przed deszczem, miejscami nawet lekko nas kropił, ale przez ładnych pareset kilometrów udawało nam się mu uciec. Ponieważ przez Belgrad z powodu korków ulewa nas zaczęła doganiać, stanęliśmy żeby założyć kondomy (znaczy się kombinezony przeciwdeszczowe). I to był błąd! W momencie ulewa nas dogoniła...
Ze zmiennym natężeniem deszcz towarzyszył nam aż do granicy z Węgrami. Zasadniczo wychodzę z założenia, że z cukru nie jestem i się nie rozpuszczę, lecz... Myśląc naiwnie, że jedziemy do ciepłych krajów nie wziąłem całego wyposażenia przeciwdeszczowego, np. porządnych rękawic, moja Żaba nie miała osłon na buty, więc... wolałbym słonko :)
Wieczorem, będąc ciut zmęczeni oraz przemoknięci wybraliśmy nocleg w domkach kempingowych. Sądząc z odgłosów dochodzących w nocy z zewnątrz - była to dobra decyzja!
Rano - jakby się trochę przejaśniło, więc pełni optymizmu wsiedliśmy na motocykle.
Paweł z Kasią odłączyli się i przez Budapeszt pognali do domu, a my z Żabą mieliśmy nadzieję pomarudzić jeszcze ze dwa dni na Węgrzech (o ile przyjdzie zwykłe "węgierskie" słońce, które znałem z wielu poprzednich wypadów).
Jednak deszcz znowu nas dopadł, więc bocznymi drogami przez Szolnok, Miszkolc skierowaliśmy się w stronę Słowacji, by potem zahaczając o Krynicę, gdzie nocowaliśmy, dotrzeć do domu.

Obrazek

Obrazek

Niestety deszcz towarzyszył nam prawie do domu, więc zdjęć z tego etapu prawie nie ma...

Podsumowując: wycieczkę należy zaliczyć do zdecydowanie udanych. Pomimo, że była to nasza pierwsza poważna wyprawa zagraniczna (nie licząc krajów jak Węgry, itp.) udała się świetnie. Oczywiście, przed wyjazdem mieliśmy pewne obawy jak zniesiemy ją zarówno my jak i sprzęt. Wszystko jednak potoczyło się jak najlepiej. Co mogę z racji tych doświadczeń poradzić innym wybierającym się do Grecji (oraz może do innych cieplejszych krajów)?

1. dystans 6500km (wraz ze zwiedzaniem i niewielkim plażowaniem) da się spokojnie pokonać w 3 tygodnie, można by to skrócić do dwóch, ale trzeba by rezygnować z kilku rzeczy,

2. Temperatury
Nieprawdą jest, że lipiec i sierpień to miesiące zbyt gorące, żeby cokolwiek robić w krajach południowych. Temperatury jakie odnotowaliśmy to rano i wieczorem ok. 30-37 stopni, w południe cieplej... Da się spokojnie funkcjonować, choć wymaga to pewnego rozsądku: przykładowo - w czasie sjesty najlepiej siedzieć nad morzem, czy jechać motocyklem! Najwyższe temperatury są z dala od wybrzeża, niższe - gdy jedzie się wzdłuż morza.

3. ubranie
Z naszych doświadczeń wynika, że najlepszym ubraniem do jazdy w upał jest... długie spodnie (polecam szerokie bojówki) i kurtka motocyklowa, koniecznie skórzana! Moja Żaba nasłuchała się opowieści, jak to nie będzie mogła wytrzymać w skórze, zakupiła specjalnie na ten wyjazd kurtkę tekstylną. Ja wyszedłem natomiast z założenia, że prawdziwy beduin się nie poci :) i wziąłem swoją 15-letnią skórę. Już pierwsze dni w Grecji ujawniły wyższość mojej kurtki - po zatrzymaniu moja Żaba pomimo otwartych wszystkich wywietrzników - wyglądała jak miss mokrego podkoszulka, a ja, choć nie powiem było mi cieplutko wyglądałem o niebo lepiej. A teraz największe zaskoczenie - trzeba koniecznie jeździć w rękawicach i to pełnych (nie takich z obciętymi palcami)! Jednego dnia je zdjąłem i następnego zeszła mi skóra z dłoni :) A w cienkich skórzanych rękawicach wcale nie było tragicznie.
Choć z drugiej strony Daniel, który towarzyszył nam przez chwilę, jeździł tylko w bezrękawniku skórzanym... też czarnym! :)

4. zwiedzanie- dobrym pomysłem jest tak zaplanować zwiedzanie, żeby być bądź wczesnym rankiem, bądź wieczorem. Uniknie się tym sposobem tłumów turystów, które skutecznie mogą popsuć nastrój i umęczyć. Dzięki temu, mam wrażenie, że odwiedzane miejsca były dużo bardziej urokliwe. Można było się na chwilę zatrzymać i posłuchać, powąchać i dotknąć otaczającej nas historii...

5. spanie pod namiotem.
Spokojnie można spać w takich temperaturach, choć śpiwór jest zdecydowanie zbędny. Natomiast odradzam karimaty - koniecznie trzeba mieć materac o grubości min. 5-7cm. Poza tym bardzo miło wspominamy spanie (szkoda, że tylko raz!) w normalnym łóżku. Ciągłe składanie i rozkładanie namiotu jest męczące...
Z miejscem na kempingach nie było nigdy problemów, choć nie mieliśmy nigdy nic rezerwowanego. Oczywiście miałem znalezione zawsze 2-3 kempingi awaryjne. Jakość tych kempingów? Z reguły jest przyzwoicie, warto natomiast wybrać miejsce, w którym namiot będzie stał w cieniu (z reguły są odpowiednio przygotowane stanowiska) i gdzie będzie miejsce, żeby usiąść przy stole i spokojnie zjeść (co nie jest regułą). Jak siedzi się bądź to na motocyklu, bądź chodzi cały dzień - uwierzcie mi - miałem ochotę usiąść inaczej, niż w kucki w namiocie.

6. Ceny.
Paliwo niewiele droższe niż u nas 1- 1,15 euro, (było tańsze niż na Słowacji :) ) Jedzenie droższe - niby cena podobna, bądź ciut niższa od do naszej, lecz w Euro. Jedzenie w barach, restauracjach itp. - koszt posiłku dla 2 osób - ok. 20 euro (bez szaleństw). Kempingi - około 20-25 Euro za 2 osoby, namiot i motocykl/ dobę.

7. Jazda po Grecji.
Pierwsza wskazówka - ostrożnie. Asfalt w Grecji jest śliski. Choć jest gorąco i jest nagrzany, nie wolno dać się ponieść fantazji na pięknych winkielkach. Jak się dowiedzieliśmy od Polaków mieszkających w Grecji od 20 lat, jest tak dlatego, że w ich asfalcie kamyczki to marmur, który pięknie się wyślizguje. Ponoć są nawet jakieś bardziej miękkie opony motocyklowe specjalnie na Grecję... Poza tym na drodze trzeba zachować czujność. Choć to nie Turcja, itp. na drogach panuje lekka wolna amerykanka: trzeba uważać, gdy ktoś nagle włączy światła awaryjne - może on wtedy zrobić wszystko: skręcić w lewo, prawo, zahamować, czy nagle stanąć na środku drogi tamując skutecznie ruch i iść do sklepu! A co najciekawsze - to jest normalne - nikt nie trąbi, nie denerwuje się. W Grecji znaki są traktowane z pewnym przymrużeniem oka, więc do zakazów zatrzymywania czy ograniczeń raczej się nie stosują. Widzieliśmy przez ten cały czas jedynie 2 suszarki, ale jedni policjanci tylko nam pomachali! Poza tym ludzie ostrzegli nas wcześniej światłami. Na suszarki natomiast należy uważać w Serbii i na Węgrzech.

8. Kraj i ludzie
Ogólnie przywieźliśmy pozytywne wrażenia, choć jedno należy stwierdzić: nie jest to kraj ludzi pracowitych :) Nie możemy również mieć jakichkolwiek kompleksów jako europejczycy - jeśli chodzi o infrastrukturę, czystość na ulicach i ogólne wrażenie - to Polska jest bardziej w Europie niż Grecja. Zaskoczyła mnie natomiast in plus ich umiejętność zabawy i współżycia - balują do późnej nocy, jednak nie przeszkadzając innym. Tego moglibyśmy się od Greków zdecydowanie uczyć.

9. Studenci
Nie każdy o tym wie, ale jest możliwość wyrobienia (w Polsce) międzynarodowej legitymacji studenckiej (ISIC). Jej koszt to kilkadziesiąt złotych i obejmuje ona już ubezpieczenie NW i kosztów leczenia na niezłych warunkach. W Grecji przydaj się ona o tyle, że uprawnia do bezpłatnego zwiedzania. Przy biletach w cenach nierzadko 10 Euro, można parę groszy zaoszczędzić.

Co natomiast odradzam? Pośpiech! Z zupełnie irracjonalnych przyczyn chcieliśmy w jedno popołudnie zobaczyć całe Delfy i choć to się udało, to pozostał niedosyt... Żałuję, że nie spędziliśmy tam dodatkowego dnia, by wszystko zobaczyć odpowiednio dokładnie. Wszak jest to centrum antycznego świata, a my pewnie nieprędko wrócimy w to miejsce...

Mam nadzieję, że moje wypociny pomogą wszystkim w podjęciu decyzji czy warto wybrać się motocyklem do Grecji! Uważam, że naprawdę warto!

PS
Ponieważ ja i mój Żabol lubimy zwiedzać nowe miejsca, jeśli ktoś ma ochotę wspólnie gdzieś pojechać (niekoniecznie za granicę) serdecznie zapraszam!
Ostatnio zmieniony 24 kwietnia 2010, 20:12 przez Dredd, łącznie zmieniany 2 razy.
klem
Status: Offline

Re: GRECJA - opis+zdjęcia z wyprawy 2009!

Post autor: klem »

Super opis i zdjęcia. Widziałem część z tych miejsc w których byliście.
I pozwolę sobie dodać kilka rad:
1. Miej przy sobie kanister/butlę na benzynę albo zatrzymuj się na KAŻDEJ stacji benzynowej
2. Ta droga której nie ma na mapie NIE JEST drogą na skróty
3. Grecy jeżdżą jak szaleni, do miasta lepiej się nie pchać.
Awatar użytkownika
kista69
Posty: 376
Rejestracja: 24 stycznia 2010, 20:23
Motocykl: Virago 535DX
Lokalizacja: Tychy
Wiek: 55
Kontakt:
Status: Offline

Re: GRECJA - opis+zdjęcia z wyprawy 2009!

Post autor: kista69 »

nic dodać nic ująć poprostu super :bravo:
Awatar użytkownika
Antek
Posty: 1141
Rejestracja: 27 grudnia 2007, 13:16
Motocykl: Yamaha XV 1100 Virago '97
Lokalizacja: Białystok
Wiek: 38
Status: Offline

Re: GRECJA - opis+zdjęcia z wyprawy 2009!

Post autor: Antek »

Fajny opis, bardzo ładne zdjęcia, szkoda tylko Olimpu ale HD to nie enduro w końcu, powodzenia w kolejnych wyprawach!! :rock:
Obrazek Czy daleko oni....?
Awatar użytkownika
Forest
Posty: 977
Rejestracja: 31 sierpnia 2009, 11:13
Motocykl: Virago 535 93r. 2YL
Lokalizacja: Legionowo
Wiek: 35
Status: Offline

Re: GRECJA - opis+zdjęcia z wyprawy 2009!

Post autor: Forest »

oj będę musiał to poczytac, marzy mi się coś podobnego...
https://www.youtube.com/watch?feature=p ... ruC2kSql0c#!
Blues Boy Dan - The Ballad of Hollis Brown - Newar Blues Festival 2012 (6:50)
Awatar użytkownika
Ewcia
Posty: 106
Rejestracja: 25 stycznia 2009, 17:54
Motocykl: Antka :P
Lokalizacja: Białystok
Wiek: 38
Kontakt:
Status: Offline

Re: GRECJA - opis+zdjęcia z wyprawy 2009!

Post autor: Ewcia »

Piękna przygoda. Gratuluję opisu i zdjęć- pamiątka na całe życie :) Życzę dalszych takich podróży :grin:
"W życiu piękne są tylko chwile"
Awatar użytkownika
Forest
Posty: 977
Rejestracja: 31 sierpnia 2009, 11:13
Motocykl: Virago 535 93r. 2YL
Lokalizacja: Legionowo
Wiek: 35
Status: Offline

Re: GRECJA - opis+zdjęcia z wyprawy 2009!

Post autor: Forest »

siedzę, wkręcam się w klimat obcego kraju przy obcojęzycznej piosence
(http://www.youtube.com/watch?v=9jiUPeJ3_4Q)
popijam piwo... i byłem tam razem z wami, przynajmniej po części :)
super opis i naprawdę wam zazdroszczę i fajnie, że polaków spotkaliście i na trasie i tam mieszkających :)
https://www.youtube.com/watch?feature=p ... ruC2kSql0c#!
Blues Boy Dan - The Ballad of Hollis Brown - Newar Blues Festival 2012 (6:50)
ODPOWIEDZ