Nasze wielkie, włoskie wakacje ;) 6-24 sierpień 2010
: 13 grudnia 2010, 01:24
Długo mi to zajęło, ale w końcu zrobiłam ten opis
Nie potrafię tego wszystkiego co się zdarzyło, opisać tak dobrze, ale większość sytuacji udało mi się chociaż zarysować
Nie czytajcie dokładnie, bo tego jest naprawdę za dużo do czytania
W podziękowaniu Antkowi za kolejne najfajniejsze wakacje mojego życia
6 sierpnia. WYJAZD O 9ej rano, usłyszałam pod domem pyrkanie naszej Virażki. Wyszłam z wszystkimi rzeczami na ulicę i zobaczyłam nasz motocykl w takim samym stanie, jak prawie dokładnie rok temu. Załadowana po brzegi, z niewiadówką dumnie jeszcze wtedy błyszczącą w słońcu. Wsiadając na motocykl, uśmiechnęliśmy się do siebie z Łukaszem znacząco, mając na myśli wszystko to, co czeka nas w ciągu najbliższych trzech tygodni. Nauczeni doświadczeniem dobrze wiemy, że cokolwiek by się nie działo, dziać się będzie dużo i pięknie. Do Warszawy dotarliśmy szybko. Zostaliśmy tam długo. Ponad trzy godziny zajął nam przejazd przez to miasto, takich korków nie widzieliśmy nigdy, a przecież w stolicy byliśmy już nie raz. Ja na szczęście byłam bardzo podekscytowana samolotami, przelatującymi tuż nad naszymi głowami- niedaleko, po lewej stronie ulicy było już lotnisko. Ale powoli oboje traciliśmy cierpliwość, mimo tego, że i tak pokonywaliśmy korek dużo szybciej niż kierowcy samochodów- warszawscy kierowcy są dobrze obeznani z hasłem „Wszyscy się zmieścimy”. Dopiero po zjechaniu w międzyczasie na stację, dowiedzieliśmy się, że właśnie wyruszyła pielgrzymka do Częstochowy i ten korek wynika właśnie stąd. Lekki deszcz złapał nas jakoś po minięciu Częstochowy i od tamtej pory często napotykała nas mżawka. Dziś nie pokonaliśmy wiele, właśnie ze względu na toczące się tego dnia wydarzenia, ale wieczorem zajechaliśmy już na Jurę i spaliśmy w naprawdę sielankowej kwaterze w Mirowie, z widokiem na piękny, prawdopodobnie XIV zamek rycerski, należący do Szlaku Orlich Gniazd. Wieczorem ruiny, przy zachodzącym słońcu, robiły ogromne wrażenie.
7 sierpnia. PODRÓŻ PRZEZ KRAINĘ ZAMKÓW Drugi dzień zaczęliśmy dość wcześnie, żegnając się z bardzo miłym i zafascynowanym nami i Virażką gospodarzem i zwiedzając Mirów ponownie. Stamtąd, dwa kilometry dalej w las, pojechaliśmy do kolejnego zamku- równie pięknego, choć już odbudowanego- Bobolice. Dziś, kilka zamków ze Szlaku Orlich Gniazd, należy do rodziny Lasockich- my nie mogliśmy się nadziwić, ile trzeba mieć pieniędzy, żeby wykupić tyle zamków, przeprowadzać na nich prace archeologiczne i remontować, a w wielu przypadkach- odbudowywać. Tylko Mirów jest jeszcze nieodpłatny dla zwiedzających, ponieważ za jego odbudowanie jeszcze się nie zabrano. Dla mnie ten dzień to prawdziwy raj, bo zamki to moja ogromna pasja, a tego dnia zobaczyliśmy jeszcze monumentalny Ogrodzieniec, na którym właśnie przygotowywano się do festiwalu z muzyką techno Koło 15stej udaliśmy się w stronę Słowacji, przez Oświęcim i Żywiec i tam, niedługo po przekroczeniu granicy, spaliśmy na dziko przy autostradzie, 20 km od Zliny, na malutkim pólku z dostępem do rzeczki.
8 sierpnia. PIERWSZE WPADKI Niedzielny poranek, dzień zaczęty bardzo wcześnie. Po ósmej rano prujemy już autostradą jakieś 20 minut, a od jakiś 10 pali się rezerwa. Virażka przejedzie na rezerwie 50 km, więc spokojnie… Spokojnie jest przez chwilę, jedziemy, jedziemy i nagle… Motocykl staje pod jakimś wiaduktem.. W sumie przez około 80 km nie było ŻADNEJ (!) stacji benzynowej.
Myśleliśmy, żeby Łukasz złapał stopa, podjechał na stację, wrócił, ale nie wiedzieliśmy czy gdzieś w pobliżu jest stacja, bo sam fakt że nie było jej przez tyle km był dla nas ogromnym zaskoczeniem. Po 10 minutach kontemplacji, zadzwoniliśmy na ADAC. Kobieta z Polski załatwiła wszystko ze stroną Słowacką, uprzedzając nas tylko że w razie czego mamy mówić, że popsuł się wskaźnik paliwa, bo Słowacy nie uznają ponoć wyjazdów do ludzi, którym zabrakło paliwa z własnej winy Po jakimś czasie pan, który miał nam dowieść paliwo do Virażki zadzwonił do Łukasza i mówi: „To wam popsuł się motorek? A wiecie że za to benzynku to zapłacić trzeba?” No ale po godzinie odpoczywania na zakazie zjazdu (nawet policja nas mijała i nie zwróciliśmy jej uwagi, mimo tego że siedzieliśmy sobie spokojnie na murku), przyjechał pan z pobliskiego miasta, dolał nam benzyny i z uśmiechem powiedział, że stacja jest za 2 km. Tego dnia zrobiliśmy wiele kilometrów, mijając Bratysławę, a później szerokim łukiem Wiedeń, pruliśmy przez Austrię tak, że wieczorem znaleźliśmy się na polu namiotowym tuż pod wjazdem na drogę Grosglocknera- w miejscowości Bruck an der Mur. Jak się rozpakowywaliśmy, Łukasz zobaczył, że zgubił jednego buta- zupełna nówka, noszone tylko na siłowni- za 330 zł. Strasznie się wkurzył- pierwsza materialna strata zaliczona.
9 sierpnia NASZ DZIEŃ Dzień zaczął się pięknie. Mimo że chłodno, było bardzo słonecznie i pogodnie. Gdy stanęliśmy pod bramkami wjazdowymi na Glosglockner- Hochalpenstrasse, oboje byliśmy bardzo szczęśliwi, bo byliśmy tu pierwszy raz dwa lata temu i zapamiętaliśmy to miejsce dokładnie, bardzo utrwaliło się nam w pamięci.
Oboje je uwielbiamy, ja zawsze powtarzałam, że dla mnie to najpiękniejsze miejsce na świecie. Zresztą kto tam był, to wie, o czym mówię W tym roku ta alpejska droga obchodzi swoje 75- lecie. Wjeżdżaliśmy tam, pochłonięci widokami i pięknem tego miejsca. Na górze, po wjeździe na parking na Edelweisspitze, na 2571 metrach, spotkał nas bardzo miły akcent w postaci czterech, polskich motocyklistów. Porozmawialiśmy z nimi chwilę i chyba bardzo ich zaskoczyliśmy, mówiąc że jedziemy aż na Sycylię. Życzyli nam powodzenia i dostaliśmy od nich kamizelkę odblaskową z dużym napisem POLSKA ZŁOTÓW. Obiecaliśmy też wysłać swoje zdjęcia z Sycylii i pożegnaliśmy się wzajemnie życząc sobie powodzenia.
Później udaliśmy się też na lodowiec Pasterze. Ogromnie dużo ludzi było tego dnia, może dlatego, że pogoda tak dopisała. Na górze parking był cały niemal zapełniony, mimo tego, że jest bardzo duży, a gdy już zjeżdżaliśmy w dół, w połowie drogi ustawione były samochody, które czekały na wjazd na górę, z pilnującymi momentu wjazdu strażnikami. Cała ta trasa, oprócz tego że zachwyca swoim pięknem, jest prawdziwym rajem dla motocyklistów. Odnosi się chwilami wrażenie, że jest jak wybieg pokazowy- motocykle czy stare, czy nowe, czy chopery, ścigacze, turystyki czy inne, aż błyszczą się i mienią w słońcu. Nasza Virażka, co nas później aż zawstydzało była ubłocona jak się patrzy, a przyczepka tylko zwracała na nas uwagę innych, więc w tym akurat się nie popisaliśmy Na tej przepięknej trasie i w tym najmagiczniejszym dla mnie miejscu, zdarzyło się jeszcze coś pięknego. Łukasz mi się oświadczył i zaręczyliśmy się przy malutkim jeziorku między dwoma wodospadami, przy zjeździe z lodowca. Było pięknie...
Po zjeździe z Glosglocknera, w krótkim czasie przekroczyliśmy już włoską granicę. Tam w niedługim czasie przywitały nas niesamowite Dolomity- tą trasę pokonywaliśmy też dwa lata temu, więc uczucie dla nas tym bardziej fajne. Spaliśmy tej nocy na campingu właśnie w Dolomitach- w Cortinie d’Ampezzo. Tam też spotkaliśmy się z dwójką naszych przyjaciół z Polski, którzy wyruszyli we włoskie góry z Polski dzień z po nas i dotarli na ten camping też zaraz po naszym przyjeździe.
10 sierpień. WENECKIE ZASKOCZENIA Wtorkowy poranek na campingu był nieco leniwy. Zbieraliśmy się wszyscy czworo jakoś wyjątkowo długo, potem pożegnaliśmy się z Michałem i Asią po wyjeździe z campingu i my ruszyliśmy w kierunku Wenecji, a oni w drugą stronę- w kierunku gór i Marmolady.
Dość szybko znaleźliśmy się w Wenecji. Mieliśmy też szczęście, że wypatrzyliśmy parking po prawej stronie, zaraz po zjeździe z mostu, prowadzącego do Wenecji. Stały tam skutery i motocykle, więc i my postawiliśmy tam Virażkę. Nic za to nie zapłaciliśmy, a parkingi w mieście kosztowały naprawdę bardzo dużo- po 24 euro za motocykl.
Wenecja nas zaskoczyła. Myśleliśmy że jest mała, że szybko dotrzemy na stare miasto. Po chodzeniu 2 godziny zapełnionymi ludźmi uliczkami, kupiliśmy w końcu mapę miasta, z której nic się nie dowiedzieliśmy i wróciliśmy do punktu wyjścia- czyli na sam początek starej Wenecji, skąd odchodziły wodne autobusy. No i takim autobusem już popłynęliśmy na plac Św. Marka. Wenecja jest naprawdę zaskakująca, jest piękna i fascynuje tym bardziej, gdy widzisz że naprawdę wszystko jest tu na wodzie. Ale nas bardzo zmęczyła, trafiliśmy chyba akurat w najgorszy tłum, wszędzie pełno ludzi, aż ciężko było zrobić wspólne zdjęcie. Chyba nigdzie jeszcze nie widziałam takiego tłumu zwiedzających, a biorąc pod uwagę te wąskie ulice, to było naprawdę ciężkie do przejścia Później bardzo cieszyliśmy się, że się na początku zagubiliśmy, wędrując po tych mniej znanych i mniej zatłoczonych uliczkach. Gdy wyjeżdżaliśmy z Wenecji, było jakoś po 17stej. Jechaliśmy przed siebie, powoli rozglądając się za jakimś noclegiem. Przed miejscowością Lido delle Nazioni, minęliśmy jadącego na rowerze obładowanym sakwami mężczyznę. Było już prawie ciemno, ale Łukasz zauważył polską flagę, przyczepioną do roweru. Zatrzymaliśmy się. Rowerzysta podjechał do nas i zaczęliśmy rozmawiać. Mężczyzna był z Poznania i jechał do Rzymu. Przed nim było wtedy jeszcze jakoś około 500 km. Podziwiam naprawdę mocno… Chcieliśmy bardzo porozmawiać dłużej, ale już zaczynali na nas trąbić, bo staliśmy właściwie w miejscu, gdzie nie wolno się zatrzymywać. My szukaliśmy campingu i ten mężczyzna też, więc razem na jego mapie znaleźliśmy najbliższy camping i ustaliliśmy, że tam się spotkamy i porozmawiamy. Odjechaliśmy w nadziei, że tak będzie.
Ten camping był jakieś 15 km dalej w miejscowości bardzo turystycznej, nad morzem, gdzie wszystko mieniło się światłami, ludzie bawili się na dyskotekowych parkietach, wszędzie muzyka, lody, budki z kebabami i wesołe (nocne) miasteczka dla dzieci. I na tym campingu nie było już żadnego wolnego miejsca, pierwszy raz nam się coś takiego zdarzyło. Zaraz za campingiem był ponoć następny, ale nie mogliśmy go znaleźć. I tak rundka przez połączone ze sobą kurorty, spełzła na niczym i musieliśmy w końcu szukać noclegu gdzie indziej. Znaleźliśmy go przy szosie, w polu kukurydzy. Nocleg, mimo tego że głośny, był spokojny i tani , ale strasznie szkoda było nam tego, że nie spotkamy się już z tym rowerzystą… Mieliśmy nadzieję, że chociaż jego jednego przyjęli na ten camping.
11 sierpnia- „NAJMNIEJSZE PAŃSTWO ŚWIATA” Środa. Wstaliśmy i zebraliśmy się w samą porę, bo gdy już jedliśmy śniadanie ze zwiniętym namiotem i ogarniętym miejscem, przyjechał jakiś Włoch, otwierając bramę, prowadzącą do budowy, która była obok.
Dzień zaczęliśmy od mijania bardzo turystycznych, nadmorskich miejscowości. Zresztą cały rejon wokół Rimini wygląda właśnie tak. Stamtąd pojechaliśmy do San Marino. Te malutkie, tak ciekawe państwo, przywitało nas pięknymi widokami ze wzgórza i zamkami, widocznymi z kilku wzniesień. Szkoda tylko, że większość z tych zabytkowych, uroczych uliczek, została zastawiona straganami i sklepikami, co nieco odbierało im ich urok, ale za to pobudzało wyobraźnię, w kreowaniu sobie sytuacji, które miały tu miejsce po założeniu San Marino w 301 roku przez pewnego kamieniarza, chcącego założyć tam chrześcijańską wspólnotę . Jedyne 66,1 kilometrów kwadratowych powierzchni Aż trudno uwierzyć że są państwa jeszcze mniejsze niż te
Z San Marino z powrotem przez Rimini i stąd ponownie ciężka przeprawa przez włoskie kurorty do Pescaro. Stamtąd już autostradą do Ancony i zjazd w Giulianova na miejską plażę. Tam trafił się nam piękny nocleg na uroczej, kamienistej plaży. Po odpoczynku, kąpieli w morzu i kolacji, gdy wszyscy ludzie (a i tak niewielu ich było) rozeszli się do hoteli bądź domów, rozłożyliśmy swoje maty i śpiworki i spaliśmy na plaży tak do 6 rano, dopóki ludzie nie zaczęli przychodzić na wschód słońca (który we Włoszech w tym okresie zachodzi dopiero po 6 rano) i my też oczywiście wstaliśmy go podziwiać. A nie, mieliśmy w środku nocy mały incydent, kiedy gdy się przebudziłam na chwilę, wydawało mi się, że obok nas stoi małpka i na nas patrzy… Obudziłam szybko Łukasza, mówię : „Łukasz wstań, zobacz, zobacz małpka!” Łukasz zerwał się i po chwili zaczął się śmiać, bo moja małpka, okazała się zwykłym kotkiem… Bardzo dziwne koty są we Włoszech, no naprawdę, zupełnie inne Wschód słońca- piękny widok, bo wraz ze słońcem, wyruszyły na morze kutry rybackie, a było ich może z 20, i każdy płynąć w swoją stronę, tworzył ze słońcem bardzo przyjemny widok.
12 sierpień. POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI Rano zadzwonił do nas Gennaro. My od dwóch dni próbowaliśmy się do niego dodzwonić, ale nam się to nie udawało, więc poprosiliśmy siostrę Łukasza, żeby napisała do Genaro maila i żeby to on zadzwonił do nas. Jak tylko Łukasz odebrał telefon, usłyszał ten pamiętny głos sprzed roku :”Lukas, where are you!!! I’m looking for you two days!” . Obiecaliśmy więc, że na 16stą postaramy się być w Neapolu.
No i byliśmy niemal punktualnie, chwilę po 16stej, po wcześniejszym wjeździe przełęczą na Prati di Tivo i późniejszym pokonaniu autostradami ponad 400 km. Gdy wjechaliśmy na obrzeża Neapolu, po lewej stronie ciągle mając majestatycznego Wezuwiusza, przypomniało nam się wszystko, co działo się tu rok temu, gdy poznaliśmy Gennaro zupełnym przypadkiem i spędziliśmy niezwykłą noc w tym mieście. Kilka kilometrów od wjazdu do Neapolu przejechaliśmy sami, ale szybko zgubiliśmy orientację i stanęliśmy, zapytać kogoś o drogę. Szczęśliwie trafił nam się Włoch mówiący po angielsku, a jak dowiedział się, że jedziemy do Gennaro, bardzo się zdziwił! Od razu wiedział, kto to jest Gennaro, my ciągle nie możemy się nadziwić że on jest tu tak znany, ale jak to Łukasz mówi- jeśli ma się na nazwisko Imperatore, to trzeba zajść daleko Z Gennaro spotkaliśmy się na lotnisku, też przez jakiś czas nie mogliśmy się znaleźć, ale w końcu usłyszeliśmy za sobą dzikie trąbienie no i zobaczyliśmy go za nami. Przysięgam, ciężko aż opowiedzieć o tych uczuciach. Z jednej strony zupełnie nieznany nam człowiek, spędziliśmy z nim tylko dwa dni rok temu, a pozostały kontakt opierał się wyłącznie na mailach. Z drugiej strony osoba, którą chce się przytulić jak najmocniej do siebie i nie puszczać, bo taka radość nas ogarnęła, gdy go zobaczyliśmy. Szybko zsiedliśmy z motocykla, a Gennaro chyba jeszcze szybciej wysiadł z samochodu. Przytuliliśmy się wszyscy troje tak mocno i z takim impetem, a każdy z nas chciał coś powiedzieć- w rezultacie nie wiem kto i co powiedział, ale to była naprawdę niesamowita chwila. Gennaro powiedział, żebym ja z nim jechała samochodem, a Łukasz pojedzie za nami motocyklem. Ta było. Mówił, że na lotnisku pytał się kilku ludzi, czy nie widzieli polskiego motocykla z dwójką młodych ludzi, no i nakierowali go na nas Fakt, że my się tam trochę kręciliśmy, zanim się spotkaliśmy, a Gennaro przecież był tutaj pilotem, więc trochę ludzi zna. Gdy znaleźliśmy się w jego domu, znów powróciły wspomnienia. Zostaliśmy tam na godzinę sami, bo Gennaro musiał jeszcze załatwić coś na dole w swoim gabinecie, to wykąpaliśmy się i odpoczęliśmy. Wytłumaczył nam, że jak przyjdzie, pojedziemy do jego domu letniskowego, 200 km od Neapolu, do miejscowości Sapri, że tam czeka cała jego rodzina, bo wszyscy są na wakacjach. Wyruszyliśmy jakoś koło 19stej. Ja jechałam w samochodzie, a Łukasz na nami. Rozmawialiśmy całą drogę, Gennaro był taki ciekawy, co u nas, co się zmieniło, czym się zajmujemy my, nasi rodzice, pytał o wszystko. Często zerkał w lusterko, na jadącego za nami Łukasza i powtarzał: „Luka is a great Guy”. On go naprawdę bardzo lubi. A mi tłumaczył teksty piosenek. Jechaliśmy autostradą, mijając piękne, górzyste tereny, miasteczka na wzgórzach, powoli się ściemniało, a Gennaro puszczał piosenki neapolitańskie i tłumaczył mi, o czym one są. „Jestem rybakiem, żyję z morza, ale bez ciebie też nie umiem żyć………. La, la, la………… kocham cię, choć mnie zraniłaś, nie umiem ci tego zapomnieć………. La, la, la……………ale nie umiem zapomnieć też ciebie…” Nie zawsze potrafił znaleźć w angielskim takie słowo, którego mu brakowało, a ja nie zawsze potrafiłam go zrozumieć, ale i tak było bardzo wesoło. Neapolitańska muzyka, jest ponoć znana na całym świecie. Gdzieś w połowie drogi, zatrzymaliśmy się na stacji. Gennaro powiedział, żebym podjeżdżała do kolejki do tankowania, a oni pójdą z Łukaszem kupić coś do picia. Przede mną stały chyba trzy auta. W końcu kolejka zmniejszyła się do jednego samochodu, więc przesiadłam się za kierownicę i spróbowałam odpalić tego Fiata. I nic. No dobrze, prawo jazdy mam dopiero od roku, ale jakoś sobie radzę… Próbuję drugi raz. Zapalił i zgasł. I trzeci. Czwarty… Już po trzecim razie zwróciłam na siebie uwagę młodego Włocha, który pracował na stacji i właściciela pojazdu, którego właśnie ten Włoch tankował. Zaczęli coś między sobą do siebie mówić a ja byłam przekonana, że mówią o mnie. Myślę sobie „Super, ok., śmiejcie się, w końcu blondynka, ekstra, nie krępujcie się”. Próbuje piąty raz. Nic. Ten młody Włoch podszedł do mnie i zaczął coś mówić po włosku. Ja mu po angielsku, żeby się nie przejmował, że nie wiem co się dzieje, ale poradzę sobie jakoś. On zaproponował, że sam spróbuje. Wysiadłam więc z samochodu i stanęłam obok. Myślę sobie: „Boże, żeby chociaż za pierwszym razem mu nie odpalił, bo będzie wstyd”. Chłopak próbuje. Raz, drugi. Trzeci. Nic. W końcu wysiadł z samochodu i powiedział, że nie rozumie co się dzieje. No i wtedy przyszedł Gennaro z Łukaszem. Gennaro zaczął się śmiać, wsiadł, uruchomił samochód bez problemu. I ja i ten młody Włoch, byliśmy w szoku. A on pokazał nam tylko malutki breloczek z jakimiś przyciskami i w końcu wytłumaczył, że to takie zabezpieczenie, że jak nie masz tego przy sobie, nie odpalisz samochodu. Myślałam że go wtedy uduszę! Do Sapri dojechaliśmy koło 21ej, było już zupełnie ciemno. Przed nami ukazały się piękne, oświetlone plaże z dziesiątkami, poustawianych przy porach łódek. Piękne, małe miasteczko tętniło jeszcze życiem, wszystkie kawiarenki, pizzerie były pootwierane, a ludzie dreptali sobie spokojnie po chodnikach. Gennaro zatrzymał się w jakiejś małej uliczce przed białym domkiem z drzwiami z napisem: Casa Imperatore” czyli Dom Imperatore z pięknym witrażem, przedstawiającym reprodukcję obrazu „Pocałunek”. Ale pojechaliśmy dalej, objechaliśmy chyba jeszcze z dwie ulice i dopiero wtedy wjechaliśmy na podwórko. Ono zrobiło na mnie największe wrażenie, czułam się jak w filmie. Piękne, duże, zielone podwórko, z białym, podświetlonym niebieskim światłem domem, na samym jego końcu. Przed domem stały trzy osoby. Żona Gennaro- Antonella, którą poznaliśmy już rok temu i syn Roberto ze swoją dziewczyną. Wszyscy gorąco przywitali się z Genaro, tak, jakby nie widzieli go co najmniej pół roku, później z nami. Gennaro pokazał nam pokój, który mamy zająć, umyliśmy tylko ręce i zaraz usiedliśmy do stołu. Byliśmy już bardzo głodni, chociaż staraliśmy tego po sobie nie pokazywać Usiedliśmy przy stole wszyscy razem. Roberto zaczął kłócić się o coś z Gennaro. Nie rozumieliśmy ani słowa, ale wydawało nam się, że chodzi o nas, bo i on i jego dziewczyna, patrzyli na nas jakoś tak dziwnie. W pewnym momencie Gennaro powiedział nam, że jutro cala jego rodzina pójdzie spać na łódkę, żebyśmy mogli zostać tu sami. Zaczęliśmy stanowczo protestować, powiedzieliśmy że nie ma mowy, że nawet się na to nie zgodzimy i nie chcemy tak, ale stało się już dla nas jasne to, że jego syn może nie pałać do nas sympatią. Jego ojciec przyprowadza do rodzinnego domu dwóch zupełnie obcych ludzi z Polski i przewraca plany rodziny do góry nogami. Naprawdę czuliśmy się przez to niezręcznie. Na kolację mieliśmy makaron z oliwą i kawałkami pomidorów. Trochę tak, jakby pomidory z puszki wrzucić na gorący makaron;) Ale na „deser” była mozzarella. Gennaro wiózł ją tu z Neapolu, powiedział że tylko w Neapolu robi się taką mozzarellę, że nigdzie indziej na świecie ten ser nie ma takiego smaku, ale też nie może być nigdzie transportowany, bo jest dobry tylko przez dwa-trzy dni. Na początku przyjęliśmy to z rezerwą, bo wiadomo że każdy chwali swoje, ale… ten smak był nie do opisania. Wielkie kawałki, wyjmowane wprost z zalewy, mięsiste i sycące tak, że nie dało się zjeść dużo. Ale tego smaku nie zapomnę nigdy. Nigdy nie jadłam niczego nawet w połowie tak dobrego i nigdy przedtem ani nigdy potem, żadna mozzarella nie smakowała tak, jak tamta. Zajadaliśmy się nią z Łukaszem tak, że Gennaro aż się z nas śmiał. Nawet jacyś znajomi przyszli tylko po ten ser, bo Gennaro przywiózł tego kilka wiaderek, dla każdego. Po powrocie do domu wyczytałam nawet w Wikipedii że Najbardziej cenioną odmianą mozzarelli jest mozzarella di bufala campana (popularna nazwa włoska bufala mozzarella), ser produkowany wyłącznie w regionie Kampania, według tradycyjnych historycznych receptur z miasta Aversa w prowincji Caserta. Ser ten znajduje się na liście produktów o Chronionej Nazwie Pochodzenia. A Neapol leży właśnie w regionie Kampania, więc Gennaro wcale nie był subiektywny Jak przyszli na chwilę do Gennaro jacyś młodzi znajomi- mężczyzna, mały chłopczyk i dwie kobiety, była sytuacja, która mnie bardzo zaskoczyła. Ten chłopczyk siedział u mamy na kolanach i był milczący, siedział ze spuszczoną głową, nie odzywał się ani słowem. Wszyscy go zabawiali, ale on nie reagował. W pewnym momencie Gennaro powiedział do niego, żeby się poczęstował Mozzarellą. Jego mama to powtorzyła i wtedy ten chłopiec szarpnął za widelec, nabił tą mozzarellę i zjadł ją tak szybko, że nie miał chyba czasu nawet połknąć. Uśmiechnęłam się tylko, bo dzieci tak mają, ale jak tylko wyszli, Gennaro zaczął rozmawiać o depresjach i powiedział o tym chłopcu: „On ma depresję”. Nie miałam pojęcia na jakiej podstawie Gennaro wykluwa ten wniosek. A gdy zaczął tłumaczyć, to wydało się takie proste… Zamknięty w sobie chłopiec, który tłamsi wszystkie emocje, nagle dostaje pozwolenie „zjedz” i chwyta za ten kawałek sera tak łapczywie, żeby zjeść jak najszybciej, żeby nikt mu tego nie zabrał, nie rozmyślił się. Wtedy zaczęliśmy trochę rozmawiać o psychologii. Gennaro jest specjalistą od spraw depresji, leczy z tego ludzi. Ja nie mogę się nadziwić jak mądrym człowiekiem jest ta siwobroda, niezwykła postać . Po wizycie jego znajomych i rozmowach przy stole, zostaliśmy we trójkę sami na ganku. Ja, Łukasz i Gennaro. I rozmawialiśmy przy winie bardzo długo, do nocy. Rozmawialiśmy o wszystkim, o naszych zaręczynach- Gennaro powiedział ze w prezencie ślubnym da nam prehistoryczny łuk, który kiedyś dostał a których jest tylko kilka na całym świecie, bo niedługo we Włoszech wejdzie takie prawo, że wszystko co zabytkowe i tak cenne, trzeba będzie oddać do muzeum , opowiadał o tej swojej letniej willi, o kafelkach, które za metr kwadratowy w przeliczeniu na złotówki wynoszą około 4 tys. złotych- złapaliśmy się za głowę, bo choć pięknie malowane to to jednak kafelki… o Białorusinach, którzy mu te kafelki układają, a dorwał ich w Neapolu i są jedynymi ludźmi, którzy potrafili się czegoś takiego podjąć.
Opowiadał o swoim życiu, o tym jak był pilotem- razem z Łukaszem rozmawiali długo o lotnictwie a Gennaro poklepał go z uznaniem jak dostał od niego szybką odpowiedź na pytanie, dlaczego samolot w ogóle leci, że dzięki konstrukcji skrzydeł. Opowiadał o swojej kilkuletniej posadzie prezydenta Neapolu, o swojej fundacji. O tym, że jego synowie i córka są rozpuszczeni, że nie rozumieją jego zajęć, jego pasji. Opowiadał naprawdę o wszystkim a z każdym kolejnym kieliszkiem wina był coraz zabawniejszy. Bardzo się cieszyliśmy, że znów możemy go słuchać.
13 sierpień RELAKS ZWANY SAPRI Obudziliśmy się koło 10ej. Mieliśmy pokój z klimatyzacją, wyspaliśmy się jak niemowlaki Ogarnęliśmy się i poszliśmy do podwórko. Gennaro siedział już ze znajomymi przy stole, Antonella sprzątała w kuchni a dwaj robotnicy układali kafelki na trawie. Było niemiłosiernie gorąco. Gennaro zaproponował, żebyśmy zabrali się z Fume i Robertem na plażę, bo oni jadą na łódkę. Poznaliśmy jego córkę- Fume- bardzo wesoła dziewczyna. Ale tylko ona się tak do nas uśmiechała, bo jej chłopak i Roberto z dziewczyną, wydawali się nie być zadowoleni z tego że jesteśmy. Pojechaliśmy z nimi Multiplą, my wysiedliśmy przy porcie a oni pojechali dalej, na łódkę. Znaleźliśmy piękny kawałek plaży, nie łatwo było się tam dostać, bo cały brzeg usłany był z wielkich głazów, ale było tam cicho i pięknie. Zejście do wody też nie było łatwe, ale warte poświecenia. Spędziliśmy tam z trzy godziny, praktycznie ciągle w wodzie, albo robiąc zdjęcia krabom. Co chwilę też przepływały obok łódki, jachty, małe i większe motorówki. Taki punkt widokowy na wodne rozrywki.
Jakoś po 14stej przyjechała po nas ekipa z łódki i razem Multiplą zabraliśmy się powrotem do Gennaro. Zaraz potem był obiad przygotowany przez Antonellę, do którego zasiedli wszyscy, łącznie z robotnikami. Dostaliśmy pyszne kanapki na gorąco, nie wiem dokładnie co to było, jakby tost z warzywami, ale było pyszne. Doszliśmy z Łukaszem do wniosku (co potwierdził nam kolejny dzień), ze tu nie je się śniadań. Pierwszy posiłek jest właśnie koło 13-14stej, a później dopiero je się obiad. Po posiłku Łukasz trochę pomagał przy pracach w ogrodzie- robili coś razem z Gennaro, ja zrobiłam pranie, pomogłam posprzątać a potem nie mieliśmy już co robić, a Gennaro był zajęty, to znów poszliśmy na plażę. Gdy wróciliśmy wieczorem, dowiedzieliśmy się że dziś na kolację przyjdą „very important pe ople”. Chcieliśmy sobie pójść, żeby nie przeszkadzać, ale o tym oczywiście nie było mowy. W końcu zaczęli schodzić się goście- kilku mężczyzn w średnim wieku, dwie kobiety, dwoje dzieci- malutka dziewczynka i chłopczyk. Jak Antonella przygotowywała kolację, Gennaro usiadł z nami wszystkimi na podwórku i zaczął swoim gościom opowiadać o nas. My nie wiedzieliśmy kto to jest, widzieliśmy po prostu jednego mężczyznę w białej koszuli, który trzymał pod pachą maskotkę- kotka swojej wnuczki a zamiast portfela miał przezroczysty woreczek zapinany szyną- jak Jan Niezbędny;) w którym widać było wszystkie pieniądze i dokumenty, drugiego niskiego pana z lekko siwymi włosami- bardzo podobnego do tego pierwszego- bo jak się później okazało, są braćmi oraz jeszcze jednego, spokojnego i uśmiechniętego mężczyznę. Jak się okazało przy kolacji- co na początku wprawiło nas w osłupienie ale później doszliśmy do siebie, pamiętając że u Gennaro takie zaskoczenia są na początku dziennym- pan z kotkiem pod pachą to jeden z najlepszych onkologów we Włoszech, a drugi a to jeden z najbardziej znanych polityków w tym kraju, który jest znajomym Fidela Castro. „Z Fidelem pił wino”- powiedział do nas Gennaro jakby nigdy nic. Nas już w tym temacie chyba naprawdę nic nie zdziwi A kolacja…? Oczekiwaliśmy czegoś pysznego, cały prawie dzień nic nie jedliśmy, bo widzieliśmy że Antonella cały czas stoi przy garnkach, więc kolacja na pewno będzie super! Na pierwsze danie było spaghetti- jedno z owocami morza, a drugie- (na szczęście!) z sosem pomidorowym. Zjedliśmy mało, bo zaraz miały przyjść kolejne rzeczy. Tu jest zupełnie inaczej niż u nas, w Polsce. Jak są jakieś uroczystości, gdy przychodzą goście- podaje się po jednym daniu. Gdy wszyscy zjedzą, zabiera się je ze stołu i przynosi następne. I tak w kółko. Nie ma zakąsek, sałatek cały czas stojących na stole. Donoszone jest po jednym daniu, wiec nie wiedzieliśmy co zaraz „wejdzie” na stół. Jako drugie weszły owoce morza na patelni… Trzecie- kraby. Później kolejne kraby tylko w innej wersji… Nie tknęliśmy tego i cały czas mieliśmy nadzieję na coś innego. Ale to „inne” nie nastąpiło. Wszystko było oparte na owocach morza, a zwłaszcza na krabach właśnie. Na koniec tylko zjedliśmy po kawałku tej przepysznej Mozzarelli i to nas uratowało. Ale i tak wyszliśmy z tej kolacji głodni, a cały dzień czekaliśmy na te wieczorne przysmaki;) Ale jeszcze był deser- pyszne lody, nakładane łyżką wprost z pudełka do wafelków. Coś pysznego, najlepsze lody na świecie ! Kolacja trwała długo, było nas wszystkich dużo, dużo też przeróżnych alkoholi. Wina, nalewki, wódki. O niektórych z nich Gennaro mówił, że są tylko na specjalne okazje, bo są bardzo drogie. A jak on już mówi że są drogie, to muszą być drogie naprawdę. Było bardzo miło. Gennaro w pewnym momencie, przerywając rozmowę z tym politykiem od Fidela powiedział do nas „Mój przyjaciel powiedział, że wasz motocykl jest piękny!” Łukasz wtedy prawie padł z dumy „Słyszysz mała, słyszysz ?! Ale jestem kozaczek, taki ustawiony człowiek a mówi że Virażka jest piękna ” Później Gennaro wkręcił nas też w rozmowę z nimi, tłumacząc im nasze słowa i na odwrót. Więc też trochę opowiedzieliśmy o celu naszej podróży, o naszym kraju i innych rzeczach. Bardzo fajnie z jego strony, że tak nas zaangażował do rozmowy, bo inaczej naprawdę czulibyśmy się trochę obco. Nie wiem kiedy dokładnie zakończyła się ta kolacja, ale było już późno. Jak my zasypialiśmy, wesoły głos Gennaro dobiegał jeszcze z podwórka. A my cieszyliśmy się z tego, że mogliśmy coś takiego jak dziś przeżyć, ale też byliśmy podekscytowani tym, że już jutro zobaczymy Sycylię
14 sierpień. SYCYLIJSKIE EMOCJE Wyruszyliśmy rano. Gennaro pożegnał nas troskliwie i kazał obiecać, że zajedziemy jeszcze do niego w drodze powrotnej z Sycylii. Droga była piękna. 300 km bajecznych widoków, skalnych urwisk, plaż miejskich jak z katalogów biur podróży i tych bardziej dzikich, na których stopy piekły od gorąca kamieni i te niesamowite połączenie- po prawej stronie otwarte morze, po lewej- ściany gór.
Widzieliśmy też płonące kawałki zboczy, nad którymi latały helikoptery- smutne widoki, bo ogień tak szybko się na nich rozprzestrzeniał…Jechaliśmy długo, przez Scaleę, Diamante, Paolę, aż do miejsca, z którego widać było zataczającą się na horyzoncie Sycylię. Piękny widok, ta wyspa… może przez tą jej popularność, może przez egzotykę… a może po prostu przez jej urok, który naprawdę uderza w oczy i serce. Wjechaliśmy na prom i czując ogromne podniecenie, patrzyliśmy raz w lewą, raz w prawą stronę… ląd zostawał coraz dalej a wyspa była coraz bliżej… oświetlona milionami światełek, przy zachodzącym słońcu. Gdy prom dobija do Messiny, jest już niemal zupełnie ciemno. Stawiamy pierwszy krok na sycylijskiej wyspie, szczęśliwi, że tu dotarliśmy. Szczęście mija dość szybko. Jedziemy jeszcze godzinę autostradą, nie świadomi jeszcze tego, co nas czeka. Docieramy do rejonu Katanii i jeździmy po tych miasteczkach, które zamieniły się na tą noc w labirynt. Byliśmy już zmęczeni, chcieliśmy znaleźć jakiś nocleg, najlepiej na dziko. Nie było ani jednego zjazdu na plażę, chyba że w centrum miasta. Nie było campingów- chyba że się wtedy schowały. Minęła godzina poszukiwań. Zamieniła się w trzy godziny. Była już pierwsza w nocy, a my nadal szukaliśmy noclegu… źli i zmęczeni, wróciliśmy na autostradę, żeby znaleźć już jakiekolwiek miejsce, nawet na parkingu… i znaleźliśmy… Duża stacja benzynowa z parkingiem i kawałkiem skwerku z drzewami iglastymi. Rozłożyliśmy się w kącie, w najmniej widocznym miejscu, na karimatach i zasnęliśmy… Było już po drugiej w nocy. Zasypiając, myślałam sobie: „Nie tak wyobrażałam sobie siebie na Sycylii…” Chyba oboje mieliśmy tego wieczoru już dość tego miejsca.
O DWÓCH MAŁYCH PODRÓŻNIKACH NA SYCYLII, NAPISZĘ W DRUGIEJ CZĘŚCI
Nie potrafię tego wszystkiego co się zdarzyło, opisać tak dobrze, ale większość sytuacji udało mi się chociaż zarysować
Nie czytajcie dokładnie, bo tego jest naprawdę za dużo do czytania
W podziękowaniu Antkowi za kolejne najfajniejsze wakacje mojego życia
6 sierpnia. WYJAZD O 9ej rano, usłyszałam pod domem pyrkanie naszej Virażki. Wyszłam z wszystkimi rzeczami na ulicę i zobaczyłam nasz motocykl w takim samym stanie, jak prawie dokładnie rok temu. Załadowana po brzegi, z niewiadówką dumnie jeszcze wtedy błyszczącą w słońcu. Wsiadając na motocykl, uśmiechnęliśmy się do siebie z Łukaszem znacząco, mając na myśli wszystko to, co czeka nas w ciągu najbliższych trzech tygodni. Nauczeni doświadczeniem dobrze wiemy, że cokolwiek by się nie działo, dziać się będzie dużo i pięknie. Do Warszawy dotarliśmy szybko. Zostaliśmy tam długo. Ponad trzy godziny zajął nam przejazd przez to miasto, takich korków nie widzieliśmy nigdy, a przecież w stolicy byliśmy już nie raz. Ja na szczęście byłam bardzo podekscytowana samolotami, przelatującymi tuż nad naszymi głowami- niedaleko, po lewej stronie ulicy było już lotnisko. Ale powoli oboje traciliśmy cierpliwość, mimo tego, że i tak pokonywaliśmy korek dużo szybciej niż kierowcy samochodów- warszawscy kierowcy są dobrze obeznani z hasłem „Wszyscy się zmieścimy”. Dopiero po zjechaniu w międzyczasie na stację, dowiedzieliśmy się, że właśnie wyruszyła pielgrzymka do Częstochowy i ten korek wynika właśnie stąd. Lekki deszcz złapał nas jakoś po minięciu Częstochowy i od tamtej pory często napotykała nas mżawka. Dziś nie pokonaliśmy wiele, właśnie ze względu na toczące się tego dnia wydarzenia, ale wieczorem zajechaliśmy już na Jurę i spaliśmy w naprawdę sielankowej kwaterze w Mirowie, z widokiem na piękny, prawdopodobnie XIV zamek rycerski, należący do Szlaku Orlich Gniazd. Wieczorem ruiny, przy zachodzącym słońcu, robiły ogromne wrażenie.
7 sierpnia. PODRÓŻ PRZEZ KRAINĘ ZAMKÓW Drugi dzień zaczęliśmy dość wcześnie, żegnając się z bardzo miłym i zafascynowanym nami i Virażką gospodarzem i zwiedzając Mirów ponownie. Stamtąd, dwa kilometry dalej w las, pojechaliśmy do kolejnego zamku- równie pięknego, choć już odbudowanego- Bobolice. Dziś, kilka zamków ze Szlaku Orlich Gniazd, należy do rodziny Lasockich- my nie mogliśmy się nadziwić, ile trzeba mieć pieniędzy, żeby wykupić tyle zamków, przeprowadzać na nich prace archeologiczne i remontować, a w wielu przypadkach- odbudowywać. Tylko Mirów jest jeszcze nieodpłatny dla zwiedzających, ponieważ za jego odbudowanie jeszcze się nie zabrano. Dla mnie ten dzień to prawdziwy raj, bo zamki to moja ogromna pasja, a tego dnia zobaczyliśmy jeszcze monumentalny Ogrodzieniec, na którym właśnie przygotowywano się do festiwalu z muzyką techno Koło 15stej udaliśmy się w stronę Słowacji, przez Oświęcim i Żywiec i tam, niedługo po przekroczeniu granicy, spaliśmy na dziko przy autostradzie, 20 km od Zliny, na malutkim pólku z dostępem do rzeczki.
8 sierpnia. PIERWSZE WPADKI Niedzielny poranek, dzień zaczęty bardzo wcześnie. Po ósmej rano prujemy już autostradą jakieś 20 minut, a od jakiś 10 pali się rezerwa. Virażka przejedzie na rezerwie 50 km, więc spokojnie… Spokojnie jest przez chwilę, jedziemy, jedziemy i nagle… Motocykl staje pod jakimś wiaduktem.. W sumie przez około 80 km nie było ŻADNEJ (!) stacji benzynowej.
Myśleliśmy, żeby Łukasz złapał stopa, podjechał na stację, wrócił, ale nie wiedzieliśmy czy gdzieś w pobliżu jest stacja, bo sam fakt że nie było jej przez tyle km był dla nas ogromnym zaskoczeniem. Po 10 minutach kontemplacji, zadzwoniliśmy na ADAC. Kobieta z Polski załatwiła wszystko ze stroną Słowacką, uprzedzając nas tylko że w razie czego mamy mówić, że popsuł się wskaźnik paliwa, bo Słowacy nie uznają ponoć wyjazdów do ludzi, którym zabrakło paliwa z własnej winy Po jakimś czasie pan, który miał nam dowieść paliwo do Virażki zadzwonił do Łukasza i mówi: „To wam popsuł się motorek? A wiecie że za to benzynku to zapłacić trzeba?” No ale po godzinie odpoczywania na zakazie zjazdu (nawet policja nas mijała i nie zwróciliśmy jej uwagi, mimo tego że siedzieliśmy sobie spokojnie na murku), przyjechał pan z pobliskiego miasta, dolał nam benzyny i z uśmiechem powiedział, że stacja jest za 2 km. Tego dnia zrobiliśmy wiele kilometrów, mijając Bratysławę, a później szerokim łukiem Wiedeń, pruliśmy przez Austrię tak, że wieczorem znaleźliśmy się na polu namiotowym tuż pod wjazdem na drogę Grosglocknera- w miejscowości Bruck an der Mur. Jak się rozpakowywaliśmy, Łukasz zobaczył, że zgubił jednego buta- zupełna nówka, noszone tylko na siłowni- za 330 zł. Strasznie się wkurzył- pierwsza materialna strata zaliczona.
9 sierpnia NASZ DZIEŃ Dzień zaczął się pięknie. Mimo że chłodno, było bardzo słonecznie i pogodnie. Gdy stanęliśmy pod bramkami wjazdowymi na Glosglockner- Hochalpenstrasse, oboje byliśmy bardzo szczęśliwi, bo byliśmy tu pierwszy raz dwa lata temu i zapamiętaliśmy to miejsce dokładnie, bardzo utrwaliło się nam w pamięci.
Oboje je uwielbiamy, ja zawsze powtarzałam, że dla mnie to najpiękniejsze miejsce na świecie. Zresztą kto tam był, to wie, o czym mówię W tym roku ta alpejska droga obchodzi swoje 75- lecie. Wjeżdżaliśmy tam, pochłonięci widokami i pięknem tego miejsca. Na górze, po wjeździe na parking na Edelweisspitze, na 2571 metrach, spotkał nas bardzo miły akcent w postaci czterech, polskich motocyklistów. Porozmawialiśmy z nimi chwilę i chyba bardzo ich zaskoczyliśmy, mówiąc że jedziemy aż na Sycylię. Życzyli nam powodzenia i dostaliśmy od nich kamizelkę odblaskową z dużym napisem POLSKA ZŁOTÓW. Obiecaliśmy też wysłać swoje zdjęcia z Sycylii i pożegnaliśmy się wzajemnie życząc sobie powodzenia.
Później udaliśmy się też na lodowiec Pasterze. Ogromnie dużo ludzi było tego dnia, może dlatego, że pogoda tak dopisała. Na górze parking był cały niemal zapełniony, mimo tego, że jest bardzo duży, a gdy już zjeżdżaliśmy w dół, w połowie drogi ustawione były samochody, które czekały na wjazd na górę, z pilnującymi momentu wjazdu strażnikami. Cała ta trasa, oprócz tego że zachwyca swoim pięknem, jest prawdziwym rajem dla motocyklistów. Odnosi się chwilami wrażenie, że jest jak wybieg pokazowy- motocykle czy stare, czy nowe, czy chopery, ścigacze, turystyki czy inne, aż błyszczą się i mienią w słońcu. Nasza Virażka, co nas później aż zawstydzało była ubłocona jak się patrzy, a przyczepka tylko zwracała na nas uwagę innych, więc w tym akurat się nie popisaliśmy Na tej przepięknej trasie i w tym najmagiczniejszym dla mnie miejscu, zdarzyło się jeszcze coś pięknego. Łukasz mi się oświadczył i zaręczyliśmy się przy malutkim jeziorku między dwoma wodospadami, przy zjeździe z lodowca. Było pięknie...
Po zjeździe z Glosglocknera, w krótkim czasie przekroczyliśmy już włoską granicę. Tam w niedługim czasie przywitały nas niesamowite Dolomity- tą trasę pokonywaliśmy też dwa lata temu, więc uczucie dla nas tym bardziej fajne. Spaliśmy tej nocy na campingu właśnie w Dolomitach- w Cortinie d’Ampezzo. Tam też spotkaliśmy się z dwójką naszych przyjaciół z Polski, którzy wyruszyli we włoskie góry z Polski dzień z po nas i dotarli na ten camping też zaraz po naszym przyjeździe.
10 sierpień. WENECKIE ZASKOCZENIA Wtorkowy poranek na campingu był nieco leniwy. Zbieraliśmy się wszyscy czworo jakoś wyjątkowo długo, potem pożegnaliśmy się z Michałem i Asią po wyjeździe z campingu i my ruszyliśmy w kierunku Wenecji, a oni w drugą stronę- w kierunku gór i Marmolady.
Dość szybko znaleźliśmy się w Wenecji. Mieliśmy też szczęście, że wypatrzyliśmy parking po prawej stronie, zaraz po zjeździe z mostu, prowadzącego do Wenecji. Stały tam skutery i motocykle, więc i my postawiliśmy tam Virażkę. Nic za to nie zapłaciliśmy, a parkingi w mieście kosztowały naprawdę bardzo dużo- po 24 euro za motocykl.
Wenecja nas zaskoczyła. Myśleliśmy że jest mała, że szybko dotrzemy na stare miasto. Po chodzeniu 2 godziny zapełnionymi ludźmi uliczkami, kupiliśmy w końcu mapę miasta, z której nic się nie dowiedzieliśmy i wróciliśmy do punktu wyjścia- czyli na sam początek starej Wenecji, skąd odchodziły wodne autobusy. No i takim autobusem już popłynęliśmy na plac Św. Marka. Wenecja jest naprawdę zaskakująca, jest piękna i fascynuje tym bardziej, gdy widzisz że naprawdę wszystko jest tu na wodzie. Ale nas bardzo zmęczyła, trafiliśmy chyba akurat w najgorszy tłum, wszędzie pełno ludzi, aż ciężko było zrobić wspólne zdjęcie. Chyba nigdzie jeszcze nie widziałam takiego tłumu zwiedzających, a biorąc pod uwagę te wąskie ulice, to było naprawdę ciężkie do przejścia Później bardzo cieszyliśmy się, że się na początku zagubiliśmy, wędrując po tych mniej znanych i mniej zatłoczonych uliczkach. Gdy wyjeżdżaliśmy z Wenecji, było jakoś po 17stej. Jechaliśmy przed siebie, powoli rozglądając się za jakimś noclegiem. Przed miejscowością Lido delle Nazioni, minęliśmy jadącego na rowerze obładowanym sakwami mężczyznę. Było już prawie ciemno, ale Łukasz zauważył polską flagę, przyczepioną do roweru. Zatrzymaliśmy się. Rowerzysta podjechał do nas i zaczęliśmy rozmawiać. Mężczyzna był z Poznania i jechał do Rzymu. Przed nim było wtedy jeszcze jakoś około 500 km. Podziwiam naprawdę mocno… Chcieliśmy bardzo porozmawiać dłużej, ale już zaczynali na nas trąbić, bo staliśmy właściwie w miejscu, gdzie nie wolno się zatrzymywać. My szukaliśmy campingu i ten mężczyzna też, więc razem na jego mapie znaleźliśmy najbliższy camping i ustaliliśmy, że tam się spotkamy i porozmawiamy. Odjechaliśmy w nadziei, że tak będzie.
Ten camping był jakieś 15 km dalej w miejscowości bardzo turystycznej, nad morzem, gdzie wszystko mieniło się światłami, ludzie bawili się na dyskotekowych parkietach, wszędzie muzyka, lody, budki z kebabami i wesołe (nocne) miasteczka dla dzieci. I na tym campingu nie było już żadnego wolnego miejsca, pierwszy raz nam się coś takiego zdarzyło. Zaraz za campingiem był ponoć następny, ale nie mogliśmy go znaleźć. I tak rundka przez połączone ze sobą kurorty, spełzła na niczym i musieliśmy w końcu szukać noclegu gdzie indziej. Znaleźliśmy go przy szosie, w polu kukurydzy. Nocleg, mimo tego że głośny, był spokojny i tani , ale strasznie szkoda było nam tego, że nie spotkamy się już z tym rowerzystą… Mieliśmy nadzieję, że chociaż jego jednego przyjęli na ten camping.
11 sierpnia- „NAJMNIEJSZE PAŃSTWO ŚWIATA” Środa. Wstaliśmy i zebraliśmy się w samą porę, bo gdy już jedliśmy śniadanie ze zwiniętym namiotem i ogarniętym miejscem, przyjechał jakiś Włoch, otwierając bramę, prowadzącą do budowy, która była obok.
Dzień zaczęliśmy od mijania bardzo turystycznych, nadmorskich miejscowości. Zresztą cały rejon wokół Rimini wygląda właśnie tak. Stamtąd pojechaliśmy do San Marino. Te malutkie, tak ciekawe państwo, przywitało nas pięknymi widokami ze wzgórza i zamkami, widocznymi z kilku wzniesień. Szkoda tylko, że większość z tych zabytkowych, uroczych uliczek, została zastawiona straganami i sklepikami, co nieco odbierało im ich urok, ale za to pobudzało wyobraźnię, w kreowaniu sobie sytuacji, które miały tu miejsce po założeniu San Marino w 301 roku przez pewnego kamieniarza, chcącego założyć tam chrześcijańską wspólnotę . Jedyne 66,1 kilometrów kwadratowych powierzchni Aż trudno uwierzyć że są państwa jeszcze mniejsze niż te
Z San Marino z powrotem przez Rimini i stąd ponownie ciężka przeprawa przez włoskie kurorty do Pescaro. Stamtąd już autostradą do Ancony i zjazd w Giulianova na miejską plażę. Tam trafił się nam piękny nocleg na uroczej, kamienistej plaży. Po odpoczynku, kąpieli w morzu i kolacji, gdy wszyscy ludzie (a i tak niewielu ich było) rozeszli się do hoteli bądź domów, rozłożyliśmy swoje maty i śpiworki i spaliśmy na plaży tak do 6 rano, dopóki ludzie nie zaczęli przychodzić na wschód słońca (który we Włoszech w tym okresie zachodzi dopiero po 6 rano) i my też oczywiście wstaliśmy go podziwiać. A nie, mieliśmy w środku nocy mały incydent, kiedy gdy się przebudziłam na chwilę, wydawało mi się, że obok nas stoi małpka i na nas patrzy… Obudziłam szybko Łukasza, mówię : „Łukasz wstań, zobacz, zobacz małpka!” Łukasz zerwał się i po chwili zaczął się śmiać, bo moja małpka, okazała się zwykłym kotkiem… Bardzo dziwne koty są we Włoszech, no naprawdę, zupełnie inne Wschód słońca- piękny widok, bo wraz ze słońcem, wyruszyły na morze kutry rybackie, a było ich może z 20, i każdy płynąć w swoją stronę, tworzył ze słońcem bardzo przyjemny widok.
12 sierpień. POWRÓT DO PRZESZŁOŚCI Rano zadzwonił do nas Gennaro. My od dwóch dni próbowaliśmy się do niego dodzwonić, ale nam się to nie udawało, więc poprosiliśmy siostrę Łukasza, żeby napisała do Genaro maila i żeby to on zadzwonił do nas. Jak tylko Łukasz odebrał telefon, usłyszał ten pamiętny głos sprzed roku :”Lukas, where are you!!! I’m looking for you two days!” . Obiecaliśmy więc, że na 16stą postaramy się być w Neapolu.
No i byliśmy niemal punktualnie, chwilę po 16stej, po wcześniejszym wjeździe przełęczą na Prati di Tivo i późniejszym pokonaniu autostradami ponad 400 km. Gdy wjechaliśmy na obrzeża Neapolu, po lewej stronie ciągle mając majestatycznego Wezuwiusza, przypomniało nam się wszystko, co działo się tu rok temu, gdy poznaliśmy Gennaro zupełnym przypadkiem i spędziliśmy niezwykłą noc w tym mieście. Kilka kilometrów od wjazdu do Neapolu przejechaliśmy sami, ale szybko zgubiliśmy orientację i stanęliśmy, zapytać kogoś o drogę. Szczęśliwie trafił nam się Włoch mówiący po angielsku, a jak dowiedział się, że jedziemy do Gennaro, bardzo się zdziwił! Od razu wiedział, kto to jest Gennaro, my ciągle nie możemy się nadziwić że on jest tu tak znany, ale jak to Łukasz mówi- jeśli ma się na nazwisko Imperatore, to trzeba zajść daleko Z Gennaro spotkaliśmy się na lotnisku, też przez jakiś czas nie mogliśmy się znaleźć, ale w końcu usłyszeliśmy za sobą dzikie trąbienie no i zobaczyliśmy go za nami. Przysięgam, ciężko aż opowiedzieć o tych uczuciach. Z jednej strony zupełnie nieznany nam człowiek, spędziliśmy z nim tylko dwa dni rok temu, a pozostały kontakt opierał się wyłącznie na mailach. Z drugiej strony osoba, którą chce się przytulić jak najmocniej do siebie i nie puszczać, bo taka radość nas ogarnęła, gdy go zobaczyliśmy. Szybko zsiedliśmy z motocykla, a Gennaro chyba jeszcze szybciej wysiadł z samochodu. Przytuliliśmy się wszyscy troje tak mocno i z takim impetem, a każdy z nas chciał coś powiedzieć- w rezultacie nie wiem kto i co powiedział, ale to była naprawdę niesamowita chwila. Gennaro powiedział, żebym ja z nim jechała samochodem, a Łukasz pojedzie za nami motocyklem. Ta było. Mówił, że na lotnisku pytał się kilku ludzi, czy nie widzieli polskiego motocykla z dwójką młodych ludzi, no i nakierowali go na nas Fakt, że my się tam trochę kręciliśmy, zanim się spotkaliśmy, a Gennaro przecież był tutaj pilotem, więc trochę ludzi zna. Gdy znaleźliśmy się w jego domu, znów powróciły wspomnienia. Zostaliśmy tam na godzinę sami, bo Gennaro musiał jeszcze załatwić coś na dole w swoim gabinecie, to wykąpaliśmy się i odpoczęliśmy. Wytłumaczył nam, że jak przyjdzie, pojedziemy do jego domu letniskowego, 200 km od Neapolu, do miejscowości Sapri, że tam czeka cała jego rodzina, bo wszyscy są na wakacjach. Wyruszyliśmy jakoś koło 19stej. Ja jechałam w samochodzie, a Łukasz na nami. Rozmawialiśmy całą drogę, Gennaro był taki ciekawy, co u nas, co się zmieniło, czym się zajmujemy my, nasi rodzice, pytał o wszystko. Często zerkał w lusterko, na jadącego za nami Łukasza i powtarzał: „Luka is a great Guy”. On go naprawdę bardzo lubi. A mi tłumaczył teksty piosenek. Jechaliśmy autostradą, mijając piękne, górzyste tereny, miasteczka na wzgórzach, powoli się ściemniało, a Gennaro puszczał piosenki neapolitańskie i tłumaczył mi, o czym one są. „Jestem rybakiem, żyję z morza, ale bez ciebie też nie umiem żyć………. La, la, la………… kocham cię, choć mnie zraniłaś, nie umiem ci tego zapomnieć………. La, la, la……………ale nie umiem zapomnieć też ciebie…” Nie zawsze potrafił znaleźć w angielskim takie słowo, którego mu brakowało, a ja nie zawsze potrafiłam go zrozumieć, ale i tak było bardzo wesoło. Neapolitańska muzyka, jest ponoć znana na całym świecie. Gdzieś w połowie drogi, zatrzymaliśmy się na stacji. Gennaro powiedział, żebym podjeżdżała do kolejki do tankowania, a oni pójdą z Łukaszem kupić coś do picia. Przede mną stały chyba trzy auta. W końcu kolejka zmniejszyła się do jednego samochodu, więc przesiadłam się za kierownicę i spróbowałam odpalić tego Fiata. I nic. No dobrze, prawo jazdy mam dopiero od roku, ale jakoś sobie radzę… Próbuję drugi raz. Zapalił i zgasł. I trzeci. Czwarty… Już po trzecim razie zwróciłam na siebie uwagę młodego Włocha, który pracował na stacji i właściciela pojazdu, którego właśnie ten Włoch tankował. Zaczęli coś między sobą do siebie mówić a ja byłam przekonana, że mówią o mnie. Myślę sobie „Super, ok., śmiejcie się, w końcu blondynka, ekstra, nie krępujcie się”. Próbuje piąty raz. Nic. Ten młody Włoch podszedł do mnie i zaczął coś mówić po włosku. Ja mu po angielsku, żeby się nie przejmował, że nie wiem co się dzieje, ale poradzę sobie jakoś. On zaproponował, że sam spróbuje. Wysiadłam więc z samochodu i stanęłam obok. Myślę sobie: „Boże, żeby chociaż za pierwszym razem mu nie odpalił, bo będzie wstyd”. Chłopak próbuje. Raz, drugi. Trzeci. Nic. W końcu wysiadł z samochodu i powiedział, że nie rozumie co się dzieje. No i wtedy przyszedł Gennaro z Łukaszem. Gennaro zaczął się śmiać, wsiadł, uruchomił samochód bez problemu. I ja i ten młody Włoch, byliśmy w szoku. A on pokazał nam tylko malutki breloczek z jakimiś przyciskami i w końcu wytłumaczył, że to takie zabezpieczenie, że jak nie masz tego przy sobie, nie odpalisz samochodu. Myślałam że go wtedy uduszę! Do Sapri dojechaliśmy koło 21ej, było już zupełnie ciemno. Przed nami ukazały się piękne, oświetlone plaże z dziesiątkami, poustawianych przy porach łódek. Piękne, małe miasteczko tętniło jeszcze życiem, wszystkie kawiarenki, pizzerie były pootwierane, a ludzie dreptali sobie spokojnie po chodnikach. Gennaro zatrzymał się w jakiejś małej uliczce przed białym domkiem z drzwiami z napisem: Casa Imperatore” czyli Dom Imperatore z pięknym witrażem, przedstawiającym reprodukcję obrazu „Pocałunek”. Ale pojechaliśmy dalej, objechaliśmy chyba jeszcze z dwie ulice i dopiero wtedy wjechaliśmy na podwórko. Ono zrobiło na mnie największe wrażenie, czułam się jak w filmie. Piękne, duże, zielone podwórko, z białym, podświetlonym niebieskim światłem domem, na samym jego końcu. Przed domem stały trzy osoby. Żona Gennaro- Antonella, którą poznaliśmy już rok temu i syn Roberto ze swoją dziewczyną. Wszyscy gorąco przywitali się z Genaro, tak, jakby nie widzieli go co najmniej pół roku, później z nami. Gennaro pokazał nam pokój, który mamy zająć, umyliśmy tylko ręce i zaraz usiedliśmy do stołu. Byliśmy już bardzo głodni, chociaż staraliśmy tego po sobie nie pokazywać Usiedliśmy przy stole wszyscy razem. Roberto zaczął kłócić się o coś z Gennaro. Nie rozumieliśmy ani słowa, ale wydawało nam się, że chodzi o nas, bo i on i jego dziewczyna, patrzyli na nas jakoś tak dziwnie. W pewnym momencie Gennaro powiedział nam, że jutro cala jego rodzina pójdzie spać na łódkę, żebyśmy mogli zostać tu sami. Zaczęliśmy stanowczo protestować, powiedzieliśmy że nie ma mowy, że nawet się na to nie zgodzimy i nie chcemy tak, ale stało się już dla nas jasne to, że jego syn może nie pałać do nas sympatią. Jego ojciec przyprowadza do rodzinnego domu dwóch zupełnie obcych ludzi z Polski i przewraca plany rodziny do góry nogami. Naprawdę czuliśmy się przez to niezręcznie. Na kolację mieliśmy makaron z oliwą i kawałkami pomidorów. Trochę tak, jakby pomidory z puszki wrzucić na gorący makaron;) Ale na „deser” była mozzarella. Gennaro wiózł ją tu z Neapolu, powiedział że tylko w Neapolu robi się taką mozzarellę, że nigdzie indziej na świecie ten ser nie ma takiego smaku, ale też nie może być nigdzie transportowany, bo jest dobry tylko przez dwa-trzy dni. Na początku przyjęliśmy to z rezerwą, bo wiadomo że każdy chwali swoje, ale… ten smak był nie do opisania. Wielkie kawałki, wyjmowane wprost z zalewy, mięsiste i sycące tak, że nie dało się zjeść dużo. Ale tego smaku nie zapomnę nigdy. Nigdy nie jadłam niczego nawet w połowie tak dobrego i nigdy przedtem ani nigdy potem, żadna mozzarella nie smakowała tak, jak tamta. Zajadaliśmy się nią z Łukaszem tak, że Gennaro aż się z nas śmiał. Nawet jacyś znajomi przyszli tylko po ten ser, bo Gennaro przywiózł tego kilka wiaderek, dla każdego. Po powrocie do domu wyczytałam nawet w Wikipedii że Najbardziej cenioną odmianą mozzarelli jest mozzarella di bufala campana (popularna nazwa włoska bufala mozzarella), ser produkowany wyłącznie w regionie Kampania, według tradycyjnych historycznych receptur z miasta Aversa w prowincji Caserta. Ser ten znajduje się na liście produktów o Chronionej Nazwie Pochodzenia. A Neapol leży właśnie w regionie Kampania, więc Gennaro wcale nie był subiektywny Jak przyszli na chwilę do Gennaro jacyś młodzi znajomi- mężczyzna, mały chłopczyk i dwie kobiety, była sytuacja, która mnie bardzo zaskoczyła. Ten chłopczyk siedział u mamy na kolanach i był milczący, siedział ze spuszczoną głową, nie odzywał się ani słowem. Wszyscy go zabawiali, ale on nie reagował. W pewnym momencie Gennaro powiedział do niego, żeby się poczęstował Mozzarellą. Jego mama to powtorzyła i wtedy ten chłopiec szarpnął za widelec, nabił tą mozzarellę i zjadł ją tak szybko, że nie miał chyba czasu nawet połknąć. Uśmiechnęłam się tylko, bo dzieci tak mają, ale jak tylko wyszli, Gennaro zaczął rozmawiać o depresjach i powiedział o tym chłopcu: „On ma depresję”. Nie miałam pojęcia na jakiej podstawie Gennaro wykluwa ten wniosek. A gdy zaczął tłumaczyć, to wydało się takie proste… Zamknięty w sobie chłopiec, który tłamsi wszystkie emocje, nagle dostaje pozwolenie „zjedz” i chwyta za ten kawałek sera tak łapczywie, żeby zjeść jak najszybciej, żeby nikt mu tego nie zabrał, nie rozmyślił się. Wtedy zaczęliśmy trochę rozmawiać o psychologii. Gennaro jest specjalistą od spraw depresji, leczy z tego ludzi. Ja nie mogę się nadziwić jak mądrym człowiekiem jest ta siwobroda, niezwykła postać . Po wizycie jego znajomych i rozmowach przy stole, zostaliśmy we trójkę sami na ganku. Ja, Łukasz i Gennaro. I rozmawialiśmy przy winie bardzo długo, do nocy. Rozmawialiśmy o wszystkim, o naszych zaręczynach- Gennaro powiedział ze w prezencie ślubnym da nam prehistoryczny łuk, który kiedyś dostał a których jest tylko kilka na całym świecie, bo niedługo we Włoszech wejdzie takie prawo, że wszystko co zabytkowe i tak cenne, trzeba będzie oddać do muzeum , opowiadał o tej swojej letniej willi, o kafelkach, które za metr kwadratowy w przeliczeniu na złotówki wynoszą około 4 tys. złotych- złapaliśmy się za głowę, bo choć pięknie malowane to to jednak kafelki… o Białorusinach, którzy mu te kafelki układają, a dorwał ich w Neapolu i są jedynymi ludźmi, którzy potrafili się czegoś takiego podjąć.
Opowiadał o swoim życiu, o tym jak był pilotem- razem z Łukaszem rozmawiali długo o lotnictwie a Gennaro poklepał go z uznaniem jak dostał od niego szybką odpowiedź na pytanie, dlaczego samolot w ogóle leci, że dzięki konstrukcji skrzydeł. Opowiadał o swojej kilkuletniej posadzie prezydenta Neapolu, o swojej fundacji. O tym, że jego synowie i córka są rozpuszczeni, że nie rozumieją jego zajęć, jego pasji. Opowiadał naprawdę o wszystkim a z każdym kolejnym kieliszkiem wina był coraz zabawniejszy. Bardzo się cieszyliśmy, że znów możemy go słuchać.
13 sierpień RELAKS ZWANY SAPRI Obudziliśmy się koło 10ej. Mieliśmy pokój z klimatyzacją, wyspaliśmy się jak niemowlaki Ogarnęliśmy się i poszliśmy do podwórko. Gennaro siedział już ze znajomymi przy stole, Antonella sprzątała w kuchni a dwaj robotnicy układali kafelki na trawie. Było niemiłosiernie gorąco. Gennaro zaproponował, żebyśmy zabrali się z Fume i Robertem na plażę, bo oni jadą na łódkę. Poznaliśmy jego córkę- Fume- bardzo wesoła dziewczyna. Ale tylko ona się tak do nas uśmiechała, bo jej chłopak i Roberto z dziewczyną, wydawali się nie być zadowoleni z tego że jesteśmy. Pojechaliśmy z nimi Multiplą, my wysiedliśmy przy porcie a oni pojechali dalej, na łódkę. Znaleźliśmy piękny kawałek plaży, nie łatwo było się tam dostać, bo cały brzeg usłany był z wielkich głazów, ale było tam cicho i pięknie. Zejście do wody też nie było łatwe, ale warte poświecenia. Spędziliśmy tam z trzy godziny, praktycznie ciągle w wodzie, albo robiąc zdjęcia krabom. Co chwilę też przepływały obok łódki, jachty, małe i większe motorówki. Taki punkt widokowy na wodne rozrywki.
Jakoś po 14stej przyjechała po nas ekipa z łódki i razem Multiplą zabraliśmy się powrotem do Gennaro. Zaraz potem był obiad przygotowany przez Antonellę, do którego zasiedli wszyscy, łącznie z robotnikami. Dostaliśmy pyszne kanapki na gorąco, nie wiem dokładnie co to było, jakby tost z warzywami, ale było pyszne. Doszliśmy z Łukaszem do wniosku (co potwierdził nam kolejny dzień), ze tu nie je się śniadań. Pierwszy posiłek jest właśnie koło 13-14stej, a później dopiero je się obiad. Po posiłku Łukasz trochę pomagał przy pracach w ogrodzie- robili coś razem z Gennaro, ja zrobiłam pranie, pomogłam posprzątać a potem nie mieliśmy już co robić, a Gennaro był zajęty, to znów poszliśmy na plażę. Gdy wróciliśmy wieczorem, dowiedzieliśmy się że dziś na kolację przyjdą „very important pe ople”. Chcieliśmy sobie pójść, żeby nie przeszkadzać, ale o tym oczywiście nie było mowy. W końcu zaczęli schodzić się goście- kilku mężczyzn w średnim wieku, dwie kobiety, dwoje dzieci- malutka dziewczynka i chłopczyk. Jak Antonella przygotowywała kolację, Gennaro usiadł z nami wszystkimi na podwórku i zaczął swoim gościom opowiadać o nas. My nie wiedzieliśmy kto to jest, widzieliśmy po prostu jednego mężczyznę w białej koszuli, który trzymał pod pachą maskotkę- kotka swojej wnuczki a zamiast portfela miał przezroczysty woreczek zapinany szyną- jak Jan Niezbędny;) w którym widać było wszystkie pieniądze i dokumenty, drugiego niskiego pana z lekko siwymi włosami- bardzo podobnego do tego pierwszego- bo jak się później okazało, są braćmi oraz jeszcze jednego, spokojnego i uśmiechniętego mężczyznę. Jak się okazało przy kolacji- co na początku wprawiło nas w osłupienie ale później doszliśmy do siebie, pamiętając że u Gennaro takie zaskoczenia są na początku dziennym- pan z kotkiem pod pachą to jeden z najlepszych onkologów we Włoszech, a drugi a to jeden z najbardziej znanych polityków w tym kraju, który jest znajomym Fidela Castro. „Z Fidelem pił wino”- powiedział do nas Gennaro jakby nigdy nic. Nas już w tym temacie chyba naprawdę nic nie zdziwi A kolacja…? Oczekiwaliśmy czegoś pysznego, cały prawie dzień nic nie jedliśmy, bo widzieliśmy że Antonella cały czas stoi przy garnkach, więc kolacja na pewno będzie super! Na pierwsze danie było spaghetti- jedno z owocami morza, a drugie- (na szczęście!) z sosem pomidorowym. Zjedliśmy mało, bo zaraz miały przyjść kolejne rzeczy. Tu jest zupełnie inaczej niż u nas, w Polsce. Jak są jakieś uroczystości, gdy przychodzą goście- podaje się po jednym daniu. Gdy wszyscy zjedzą, zabiera się je ze stołu i przynosi następne. I tak w kółko. Nie ma zakąsek, sałatek cały czas stojących na stole. Donoszone jest po jednym daniu, wiec nie wiedzieliśmy co zaraz „wejdzie” na stół. Jako drugie weszły owoce morza na patelni… Trzecie- kraby. Później kolejne kraby tylko w innej wersji… Nie tknęliśmy tego i cały czas mieliśmy nadzieję na coś innego. Ale to „inne” nie nastąpiło. Wszystko było oparte na owocach morza, a zwłaszcza na krabach właśnie. Na koniec tylko zjedliśmy po kawałku tej przepysznej Mozzarelli i to nas uratowało. Ale i tak wyszliśmy z tej kolacji głodni, a cały dzień czekaliśmy na te wieczorne przysmaki;) Ale jeszcze był deser- pyszne lody, nakładane łyżką wprost z pudełka do wafelków. Coś pysznego, najlepsze lody na świecie ! Kolacja trwała długo, było nas wszystkich dużo, dużo też przeróżnych alkoholi. Wina, nalewki, wódki. O niektórych z nich Gennaro mówił, że są tylko na specjalne okazje, bo są bardzo drogie. A jak on już mówi że są drogie, to muszą być drogie naprawdę. Było bardzo miło. Gennaro w pewnym momencie, przerywając rozmowę z tym politykiem od Fidela powiedział do nas „Mój przyjaciel powiedział, że wasz motocykl jest piękny!” Łukasz wtedy prawie padł z dumy „Słyszysz mała, słyszysz ?! Ale jestem kozaczek, taki ustawiony człowiek a mówi że Virażka jest piękna ” Później Gennaro wkręcił nas też w rozmowę z nimi, tłumacząc im nasze słowa i na odwrót. Więc też trochę opowiedzieliśmy o celu naszej podróży, o naszym kraju i innych rzeczach. Bardzo fajnie z jego strony, że tak nas zaangażował do rozmowy, bo inaczej naprawdę czulibyśmy się trochę obco. Nie wiem kiedy dokładnie zakończyła się ta kolacja, ale było już późno. Jak my zasypialiśmy, wesoły głos Gennaro dobiegał jeszcze z podwórka. A my cieszyliśmy się z tego, że mogliśmy coś takiego jak dziś przeżyć, ale też byliśmy podekscytowani tym, że już jutro zobaczymy Sycylię
14 sierpień. SYCYLIJSKIE EMOCJE Wyruszyliśmy rano. Gennaro pożegnał nas troskliwie i kazał obiecać, że zajedziemy jeszcze do niego w drodze powrotnej z Sycylii. Droga była piękna. 300 km bajecznych widoków, skalnych urwisk, plaż miejskich jak z katalogów biur podróży i tych bardziej dzikich, na których stopy piekły od gorąca kamieni i te niesamowite połączenie- po prawej stronie otwarte morze, po lewej- ściany gór.
Widzieliśmy też płonące kawałki zboczy, nad którymi latały helikoptery- smutne widoki, bo ogień tak szybko się na nich rozprzestrzeniał…Jechaliśmy długo, przez Scaleę, Diamante, Paolę, aż do miejsca, z którego widać było zataczającą się na horyzoncie Sycylię. Piękny widok, ta wyspa… może przez tą jej popularność, może przez egzotykę… a może po prostu przez jej urok, który naprawdę uderza w oczy i serce. Wjechaliśmy na prom i czując ogromne podniecenie, patrzyliśmy raz w lewą, raz w prawą stronę… ląd zostawał coraz dalej a wyspa była coraz bliżej… oświetlona milionami światełek, przy zachodzącym słońcu. Gdy prom dobija do Messiny, jest już niemal zupełnie ciemno. Stawiamy pierwszy krok na sycylijskiej wyspie, szczęśliwi, że tu dotarliśmy. Szczęście mija dość szybko. Jedziemy jeszcze godzinę autostradą, nie świadomi jeszcze tego, co nas czeka. Docieramy do rejonu Katanii i jeździmy po tych miasteczkach, które zamieniły się na tą noc w labirynt. Byliśmy już zmęczeni, chcieliśmy znaleźć jakiś nocleg, najlepiej na dziko. Nie było ani jednego zjazdu na plażę, chyba że w centrum miasta. Nie było campingów- chyba że się wtedy schowały. Minęła godzina poszukiwań. Zamieniła się w trzy godziny. Była już pierwsza w nocy, a my nadal szukaliśmy noclegu… źli i zmęczeni, wróciliśmy na autostradę, żeby znaleźć już jakiekolwiek miejsce, nawet na parkingu… i znaleźliśmy… Duża stacja benzynowa z parkingiem i kawałkiem skwerku z drzewami iglastymi. Rozłożyliśmy się w kącie, w najmniej widocznym miejscu, na karimatach i zasnęliśmy… Było już po drugiej w nocy. Zasypiając, myślałam sobie: „Nie tak wyobrażałam sobie siebie na Sycylii…” Chyba oboje mieliśmy tego wieczoru już dość tego miejsca.
O DWÓCH MAŁYCH PODRÓŻNIKACH NA SYCYLII, NAPISZĘ W DRUGIEJ CZĘŚCI