Przy prędkościach 90+ dźwięk wydechu zostaje w tyle
Mały, opisowy skrót wyprawy:
O świcie, dnia pańskiego 18 lipca wyruszamy w drogę. Miał być wyjazd o 6, ale ponieważ ostatnie pakowanie skończyło się po północy, postanowiliśmy wyruszyć z godzinkę później. Tym samym, po 7 wyruszyłem na najbliższą stacje coby zrobić pierwsze wyprawowe tankowanie. Koło 11/12, pod Sandomierzem ja i Ania zrobiliśmy sobie przerwę śniadaniową. Ustaliliśmy na niej, że wpadniemy do Krosna, coby jakiś bank znaleźć i walute wymienić. Coś koło 14/15 jesteśmy w Krośnie. Jadąc do niego, warto zjechać z krajowej 9 i przejechać się lokalnymi, zaznaczonymi na żółto drogami. Widoki i super winkle, podjazdy i zjazdy gwarantowane! Koło 16, tuż przy granicy Polsko-Słowackiej, na ostatnim tankowaniu w kraju zauważamy z Anią bardzo niepokojącą rzecz. Otóż worek z ciuchami poleciał trochę na tył i tym samym zwiększyło się obciążenie na amorki, które i tak już mocno siadły
Skutkiem tego, było rozrywanie opony przez jedną ze śrub trzymających światło stopu. Normalnie szlag mnie trafił, tym bardziej, że na tył przed wyjazdem założyłem nową oponkę. Czeka nas więc dłuższy postój. Ania kupuje obiad, ja zaś łapie się za narzędzia i ruszam do boju. Po moich działaniach stop wisi mi tylko na jednej śrubie
Zmieniłem mocowanie bagażu i po ponad godzinnym postoju ruszamy dalej, choć pełni obaw o sukces wyprawy. Moje poczyniania okazały się na tyle skuteczne, że dalszych uszkodzeń w czasie późniejszej jazdy nie zauważyłem
Na Słowacji jedziemy fajną drogą, poleconą mi wcześniej przez kyllera. Niestety, dzień i jego pech jeszcze się nie skończył. W pewnym miejscu zatrzymaliśmy się, gdyż był remont drogi i Słowacy wprowadzili ruch wahadłowy, niby nic takiego, ale czekając na zielone, wleciało mi jakieś paskudztwo za kołnierz i mnie ugryzło w szyje. Nie wiem co to było, osa, pszczoła czy bąk. Jak wyciągałem to mnie dziabneło jeszcze raz. Ania twierdzi, że to był bąk. Nastały chwile grozy, gdyż mogło się okazać, że jestem uczulony i wszystko mi spuchnie. Tym bardziej, że ugryzienie było na szyi. Po pół godzinnym czekaniu nic się jednak nie stało. Ruszamy więc dalej! Koło 20 docieramy wreszcie umęczeniu do Tokaju. Tuż przed nim, jest wioska, w której jest bociania aleja! Na każdym słupie elektrycznym wzdłuż drogi jest gniazdo, pełne bocianiej rodzinki. Niesamowity widok! W ogóle na Węgrzech widzieliśmy więcej bocianów niż widzi się w Polsce. Po dojechaniu okazuje się, że powietrze jest parne, zapowiada się burza. Zamiast więc na kemping, ruszamy więc do hoteliku pod Tokajem. To był dobry pomysł, gdyż w nocy rozpętała się koszmarna burza, zaś przez następne dwa dni dość często padało.
pierwsza wersja zapakowania
postój pod Sandomierzem
tokajowy nocleg
Po burzowej nocy ranek okazuje się nie lepszy. Jest brzydko, mokro, ponuro i chłodno. Dopiero gdzieś koło 13 zaczyna się rozpogadzać. Korzystamy więc z okazji i ruszamy zwiedzić Tokaj. Miasteczko bardzo ładne, choć strasznie wyludnione. Na ulicach można było zobaczyć pojedyńczych turystów, paru miejscowych, a większość miejsc o 18 była już dawno zamknięta. Ciekawostką jest fakt, że do Tokaju musi przyjeżdżać całkiem spora ilość polaków, gdyż często można było zauważyć polskie napisy opisujące rodzaje win, czy w knajpie znaleźć menu po polsku, a i kelnerki całkiem sprawnie posługiwały się naszym ojczystym językiem. Wracając z Tokaju do hotelu kupujemy sobie winko i robimy smaczną obiadokolacje z puszki
zabrakło tylko świec ;(
Kolejny poranek, który nie napawa nas dobrymi humorami. Znowu pada. Jednakże, dość szybko przestaje i wychodzi słonko. Mogę rozpocząć więc rytuał pakowania. Pocę się przy tym niemiłosiernie, gdyż zrobiło się strasznie gorąco i bardzo parno. Znowu pogoda jak na burze. Gdy ruszyliśmy, zdołaliśmy przejechać ledwie 30km gdy moje przewidywania stały się faktem. Na horyzoncie zbliżał się do nas ogromny wał burzowy. Tuż przed nim zerwała się gigantyczna zawieja, aż zrywało gałęzie z drzew. Zrobiło się bardzo niebezpiecznie. Zatrzymać się nie mogłem, bo nie było gdzie się schronić, zaś zawracanie nie miało sensu bo za nami nic nie było. Zostawało nam jedynie jechać dalej. Na szczęście po 10km było miasteczko i schroniliśmy pod zadaszeniem marketu. Po 40 minutach nawałnicy wyszło słońce i mogliśmy już spokojnie jechać do Budapesztu.
Na Węgrzech, jeśli się jedzie tylko z punktu A do punktu B, opłaca się przemknąć ichnią autostradą. Najtańsza winietka, 4-dniowa, na wszystkie autostrady kosztuje coś około 15zł. Należy jednak pamiętać, że jeśli drogi na Węgrzech są nudne, to ichnie autostrady jeszcze bardziej
Mina Ani wyraża aktualny stan pogody