I co ja narobiłem? Rok temu obiecałem Doti, że następną relację z wyprawy napiszę ja. Grafomanem wprawdzie nie jestem, ale do lekkości pióra Andzika to mi wiele brakuje. Postaram się jednak tę relację tak napisać, żebyście nie zasnęli nad jej lekturą. Biorąc przykład z Doti podzielę ją na dni, ale każdy z nich będzie zawierał dzienne traski i ilości kilometrów. Cała reszta?.to dopiero będzie wolna amerykanka.
Dzień przed wyjazdem
Już jesteśmy spakowani, teraz tylko ostatnia noc we własnym łóżku. Ciężko było zasnąć, bo to kolejna podróż w nieznane. Plany wakacyjne oczywiście jakiś czas temu uległy zmianie, bo pierwotnie chcieliśmy jechać w Alpy i przejechać włoskie przełęcze. Jakiś czas zajęło mi studiowanie map, czytanie relacji itp. ? zresztą sami to znacie. Po zmianie kierunku jazdy zostało już niewiele czasu na przygotowanie trasy. Kierunek Bośnia i Hercegowina oraz Czarnogóra wprawdzie znałem wcześniej, ale z punktu widzenia kierowcy puszki, a to zupełnie coś innego. Cała reszta była dla mnie zupełną zagadką. Podróż chcieliśmy zacząć od przelotu do Czarnogóry poprzez Bośnię i Hercegowinę, przez którą ostatnio przeszła fala powodziowa. Nasz przyjaciel Grzegorz ? Krakus z pochodzenia, Czarnogórzec na wakacje ? mailowo od kilku dni przysyłał nam ogólne doniesienia z tych regionów. Te sprzed kilku dni były naprawdę niepokojące (łącznie z zagrożeniem epidemiologicznym), ale te na wczoraj już nie były takie złe (tylko miliony komarów).
Tak jak w ubiegłym roku nie zamierzaliśmy korzystać z namiotu, więc sprzętu turystycznego (poza maszynką do gotowania, czajniczkiem do kawy i menażką) z premedytacją nie zabraliśmy. Ze sobą mieliśmy tylko prowiant na najbliższe 3 śniadania, a reszta posiłków miała być smakowaniem lokalnych potraw. Może dlatego nie jesteśmy typowymi globtroterami, ale wiek robi swoje (o potrzebie drobnej wygody nie wspominając). Powoduje to wprawdzie ryzyko braku noclegu i spania pod gołym niebem, ale coś za coś. Budżetu zaplanowanego na wyprawę i tak nie zamierzaliśmy przekraczać.
Dzień pierwszy: Łódź, Cieszyn, Żylina, Żar Nad Hronom, Nova Bana ? 480 km
O 9 rano ruszamy. Przed nami dwa dni tranzytu przez Słowację i Węgry. O drogach na Słowacji już na tym forum wiele napisano, więc nie ma potrzeby się powtarzać. Oczywiście omijamy autostrady, więc mamy traski malownicze, acz kręte. Słońce świeci, wiatr owiewa nam kaski, moto sunie bez problemów (jak na razie), cudownie składając się w zakrętach. Po drodze mijamy wiele zamków, wprost wyrastających na skałach. Gadamy oczywiście przez mikroporyt, zastanawiając się co będzie dalej i czy będzie tak bezproblemowo jak rok temu w Rumunii. Jak się później okaże, niestety nie wszystko było tak jak byśmy chcieli. Późnym popołudniem zaczęliśmy szukać noclegu. Pensjonaty nie wchodziły w grę, bo tam ceny zaczynały się od 40 euro, a my z góry założyliśmy, że noclegi mają być tanie i z klimatem. Wygoda wygodą, ale zdrowy rozsądek przede wszystkim. W okolicach Novej Bani znaleźliśmy ?Turystyczną Chatę? ? coś w stylu schroniska z czasów socjalizmu, nawet pachniało tam latami 70-tymi. Od razu przypomniały nam się wypady w góry w czasach licealnych (bez urazy, ale chyba tylko podróżnicy ?w średnim wieku? w pełni zrozumieją te klimaty). Pokoik malutki, paździerzowe szafeczki, twarde łóżka z drapiącymi kocami (ale pościel czyściutka), w rogach pajęczyny, jeden prysznic i łazienka na cały obiekt. Wprawdzie w ?barze? poza zimnym pysznym piwkiem nic innego nie było, ale też nic więcej do szczęścia po całym dniu jazdy nie było nam potrzeba (opuszczając Polskę zjedliśmy pożegnalnego hot doga). Właściciel schroniska był na tyle sympatyczny, że po jednym piwku wliczył nam w cenę noclegu.
Dzień drugi: Złote Morawce (Słowacja) ? Węgry: Komarno, Mór, Siofok, Barcs ? Chorwacja: Virovitica, Daruvar ? 475 km
Wstaliśmy raniutko i o 8 rano byliśmy już w drodze. Resztę Słowacji i Węgry przejechaliśmy w ?całkowitej nudzie? podziwiając widoczki. Początkowo zamierzaliśmy nocować w okolicach Barcs (na granicy Węgiersko-Chorwackiej), ale kiedy tam dotarliśmy była godzina 15.00 i szkoda nam było tracić czas. Tutaj muszę poczynić małą dygresję. Po południu (trzeciego dnia) chcieliśmy dojechać do Mostaru, aby wieczorem pozwiedzać miasto, a rano pojechać obejrzeć monastyr w Blagaj (o czym dalej). Ponieważ do Mostaru było około 1 400 kilometrów podzieliłem ten odcinek na trzy etapy. Stało się tak z kilku powodów. W grudniu kupiliśmy turystyka, ale nie mieliśmy okazji go sprawdzić (a właściwie komfortu jazdy) na dłuższych odcinkach. Po drugie Doti w kwietniu przeszła zabieg plastyki przepukliny i właściwie nie miała okazji dłużej jeździć. Gdybym wiedział, że moja żona po 8-9 godzinach spędzonych dziennie na moto nadal będzie czuła niedosyt jazdy pewnie zaplanowałbym dojazd do Mostaru w dwa dni. Ale wracając do tematu. Pomknęliśmy więc w głąb Chorwacji, stereotypowo myśląc, że o nocleg tam będzie łatwiej.
Czas pokazał jak bardzo się pomyliliśmy. Po przeszło godzinie jazdy zaczęło zanosić się na burzę i deszcz, a tu jak na złość żadnych kwater, pensjonatów czy moteli. W końcu zobaczyliśmy przy drodze jakiś moto rest dla kierowców tirów. Nie było tam wprawdzie regularnych pokoi, tylko jakieś gościnne, ale właściciel pozwolił nam się tam zatrzymać. Kiedy tylko postawiliśmy moto pod wiatą zaczęło padać (i to jak!), więc mieliśmy ogromne szczęście. Cały dzień prawie nic nie jedliśmy (poza jednym batonikiem musli), więc byliśmy cholernie głodni, a w barze dysponowali oczywiście zimnym piwem i winem, ale z żarciem było słabo. Dostaliśmy jednak cevapi podane w grillowanej bułce i pomidory z cebulą (o tej porze roku są tam najlepsze). Pycha. Poszliśmy wcześnie spać, bo wiedzieliśmy, że od jutra zaczyna się nasza prawdziwa przygoda.
Dzień trzeci: Chorwacja: Gradiska ? Bośnia i Hercegowina: Banja Luka, Jajce, Bugojno, Jablanica, Mostar, Blagaj ? 428 km
Odcinek 100 kilometrów do granicy z Bośnią przemknęliśmy bez przeszkód. Na granicy Chorwackiej poszło szybciutko, celnik tylko kazał zdjąć nam kaski i okulary i już jechaliśmy na bośniacką stronę. A tam sznur samochodów, przynajmniej godzina stania w upale. Ale od czego jest się jednośladowcem? Jak gdyby nigdy nic ominęliśmy wszystkich boczkiem i już byliśmy na czole kolejki. Ledwo zjechaliśmy z granicy, a dopadło nas dwóch małych Cyganów ?daj euro, daj euro?. Zero reakcji i dali nam spokój. Odległość 50 km do Banja Luki przemknęliśmy autostradą z prędkością światła. Reszta drogi do Mostaru (ok.200 km) to już czysta poezja. Musicie wiedzieć, że wcześniej jechaliśmy tą drogą dwukrotnie samochodem i myśleliśmy, że niczym nas nie zaskoczy. Jednak obcowanie z dzikością gór i rzek na motorze to zupełnie inna bajka. Z jednej strony góry, po drugiej rzeka, a po środku droga z niezliczoną ilością zakrętów, po której mkniemy z Doti i nic nam nie przeszkadza. Stary facet ze mnie, ale z duszą romantyka. Kiedy widzę takie przestrzenie wydaje mi się, że żadne problemy nie są ważne, że każdą przeszkodę można pokonać. Aby powspominać zatrzymaliśmy się nawet na chwilę na jednym z parkingów, gdzie kilka lat wcześniej zatrzymali nas bośniaccy policjanci za przekroczenie prędkości. No dobra, jedźmy dalej. W okolicach Jablanicy zrobiliśmy dłuższy postój, aby podelektować się jagnięciną z grilla. Dwie słuszne porcje mięcha, pieczone ziemniaki i sałatka za 15 euro (na dwie osoby).
Z tak podniesionym morale dotarliśmy bez przeszkód do Mostaru. Było upalne popołudnie więc od razu pojechaliśmy na Stare Miasto. Na parkingu dopadł nas chłopak pobierający opłaty pytając czy mamy gdzie spać. W zasadzie mieliśmy nocować na campingu w Blagaj (Camping Mali Wimbledon, 15 kilometrów od Mostaru, super miejscóweczka do obejrzenia w internecie), ale czemu nie. Z rozbrajającą szczerością gość powiedział nam, że pensjonaty i hotele w mieście oferują 2-osobowe pokoje od 75 do 150 euro, ale on ma znajomą, która za pokój ze śniadaniem w willi z zamkniętym parkingiem, w samym centrum miasta bierze jedynie 55 euro. Mogliśmy oczywiście jeszcze negocjować cenę. Z grzeczności poszliśmy z nim we wskazane miejsce, ale negocjacja mogła dotyczyć obniżenia ceny o 5 euro. Ślicznie podziękowaliśmy i poszliśmy zwiedzać Stare Miasto. Ale nie przewidzieliśmy jednego, tego dnia na Mistrzostwach Świata Bośnia grała mecz. Po Starówce spacerowały setki ludzi, wieszano flagi i telebimy, a do tego my ? z kaskami i kurtkami w rękach, z potem spływającym po twarzy. Po pół godzinie mieliśmy dość i stwierdziliśmy, że zwiedzanie Mostaru zostawiamy na rano, kiedy na pewno będzie i chłodniej i spokojniej.
Krążąc motorem (ale nie błądząc) po wąskich uliczkach Mostaru wyjechaliśmy na główną drogę i pomknęliśmy prosto w kierunku campingu. Tam do wyboru ? namioty, kampery, pokoje. Wszystko w rozsądnych cenach. Po szybkim showerze poszliśmy do baru ? a tam? oczywiście tylko piwo i wino. Ale za to w jakich cenach ? przeliczając ichniejszą walutę na euro za 2 piwa i dwa wina zapłaciliśmy 2,5 euro. Do meczu oczywiście nie doczekaliśmy, bo zaczynał się o 24.00, ale może to i lepiej, bo następnego dnia okazało się, że Bośnia przegrała.
Kiedy jechaliśmy przez Chorwację i Bośnię na każdym kroku można było zaobserwować wszechobecny kult piłki nożnej ? mnóstwo narodowych flag na domach, płotach, samochodach, ludzie w szalikach, w każdej knajpie telebim. W Bośni nie zaobserwowaliśmy już żadnych śladów powodzi, których się obawialiśmy, komary też jakby się wyniosły.
Dzień czwarty: Blagaj, Gacko, Foca, Scepan Marian Polje ? Czarnogóra: Żabljak ? 224 km
Dzisiaj przebieg malutki, ale za to w jakich okolicznościach przyrody.
Tak jak zaplanowaliśmy wczoraj, wczesnym rankiem pojechaliśmy do Mostaru. Było tak ciepło, że pojechaliśmy bez kurtek. Mimo godziny 9.00 kramiki i sklepiki z rękodziełem były już pootwierane. Cudownie chodziło się po prawie pustych uliczkach z dziesiątkami straganów, sklepów, kawiarenek, wśród kamienic przypominających o tureckiej przeszłości miasta. Większość spacerujących o tej porze po Mostarze osób to byli Polacy, którzy chyba wybrali ?naszą opcję?. Rysu historycznego wplatał nie będę, bo o Mostarze można przeczytać w każdym przewodniku, ale jedno jest pewne, jest to miejsce szczególne, w którym można poczuć prawdziwy bałkański klimat, a przepływająca przez Mostar Neretwa ma intensywny turkusowy kolor (Doti zaraz powie, ze jako facet oczywiście nie znam się na kolorach). Oczywiście musicie zobaczyć i Stare Miasto i biały kamienny most (Stary Most) spinający brzegi Neretwy, liczący 400 lat i będący symbolem tego miasta. Latem można tu spotkać skoczków, rzucających się do Neretwy ? ma nawet jednego wczoraj widzieliśmy.
Z Mostaru wróciliśmy do Blagaju, aby zwiedzić tamtejszy Klasztor Derwiszów. Muszę o nim napisać parę słów, bo robi naprawdę niesamowite wrażenie. Do klasztoru dotarliśmy z parkingu, pod drodze mijając domki z białego kamienia oraz kramy z lokalnymi wyrobami rękodzielniczymi, miodem, lawendą, przyprawami i oczywiście rakiją. Nic tam nie kupiliśmy, ale i ceny nie były najniższe. Po chwili doszliśmy do rzeki Buna, której brzegi z obu stron zabudowane były restauracjami z tarasami widokowymi, oferującymi świeżutkie ryby (i nie tylko). Ze skał pod klasztorem wypływał szmaragdowy potok, tworząc wywierzysko (typ źródła o silnym wypływie) ze szmaragdowo-turkusową wodą. Przy nim właśnie wznosi się muzułmański klasztor. To jedyne tego rodzaju miejsce w Europie. XVI wieczny monastyr w Blagaju to dla muzułmanów miejsce święte. Aby zwiedzić klasztor należy ubrać odpowiedni strój, a przy wejściu znajdują się chusty, którymi można się okryć. Przed przekroczeniem progu monastyru oczywiście należało zdjąć obuwie. Jedyną w pełni widoczną częścią ciała może być tylko twarz. Po zwiedzeniu klasztoru nie omieszkaliśmy oczywiście napić się aromatycznej tureckiej kawy parzonej z wody z ich cudownie czystych źródeł.
Z Blagaju ruszyliśmy w górę Bośni w stronę granicy z Czarnogórą w Scepan Marian Polje, gdyż naszą podróż po MNE zamierzaliśmy zacząć od jej północnej części i Durmitoru. W większości jechaliśmy żółtą drogą, po drodze podziwiając kolejne prześliczne widoki ? wijącą się wzdłuż szosy rzekę, skały o różnym kolorycie, składając się w niezliczonej ilości zakrętów. Przez 150 kilometrów nie było żadnej stacji benzynowej, a do miasteczka Foca dojechaliśmy ?prawie na oparach?. Na szczęście było tam trochę cywilizacji i po poprawieniu morale moto przyszła pora na poprawę naszego morale. W drodze do granicy stanęliśmy na pożegnalnej w Bośni jagnięcinie z rusztu ? była nie mniej pyszna niż ta wczoraj. Droga do granicy wąziutka, szuter połączony z asfaltem, ale warto tamtędy pojechać. Po dojechaniu na granicę z MNE poczuliśmy się jak u siebie (o tym później), ale półgodzinne stanie w upale i kurzu na granicy nieźle dało nam się we znaki. Niestety nie mogliśmy się wepchnąć, bo po prostu droga jest tam tak wąska, ze nie ominęlibyśmy żadnego z czekających przed nami samochodów.
Mknąc w stronę Żabljaka, wzdłuż rzeki Piwy, przypominaliśmy sobie znajome klimaty sprzed 4 lat ? zakręty, skały, skalne tunele, w których woda kapała na kaski. Jeżeli tam nie byliście, to szczerze Wam tą drogę polecam, naprawdę warto ją zobaczyć. Przy jeziorze Pivsko skręciliśmy w lewo w stronę Parku Narodowego Durmitor. O samym Durmitorze i trasie przez najpiękniejsze kaniony Czarnogóry napiszę relacjonując dzień następny. Chcę, aby opis stanowił jedną spójną całość. Do Żabljaka mieliśmy około 70 km. Wąska droga wiodła pośród lasów, gór, tuneli i cały czas pięła się w górę i górę i w górę. Moja kamerka oczywiście cały czas pracowała, a Doti w czasie jazdy robiła niekończącą się ilość zdjęć, gdyż tą częścią Czarnogóry jechaliśmy po raz pierwszy. W Czarnogórze byliśmy na wakacjach dwukrotnie, dokładnie zwiedziliśmy ją od strony Boki Kotorskiej, raz byliśmy na raftingu na Tarze, ale na Durmitor jakoś nigdy nie starczało czasu. Od pierwszego kilometra, kiedy wjechaliśmy na drogę R14 wiedzieliśmy, że było czego żałować (że nie byliśmy tam wcześniej) i że będą to niezapomniane wspomnienia.
Około 40 km od celu zobaczyliśmy z daleka machającego do nas motocyklistę. Okazało się, ze to właściciel malutkiego campingu dla jadących tamtędy motocyklistów, który w ten sposób przywoływał klientów. Miejsce okazało się tak urocze, że postanowiliśmy zostać tam na noc, tym bardziej, że nocleg w domku kosztował 10 euro, a zbliżała się godzina 19.00. (
http://www.ekodurmitor.me). Po tym jak się rozpakowaliśmy przyjechało tam jeszcze kilka motorów w Czech, ale tylko na szybkie piwko i szybką wymianę wrażeń. Przy wieczornym winie gość nam opowiedział, że za dwa lata ma odbyć się u niego ogromny motofest dla bikerów z całego świata, którzy u niego się zatrzymują (i nie tylko). Bliższe szczegóły ma nam przysłać na maila i jeżeli nic nie stanie na przeszkodzie zamierzamy się tam wybrać. Jak zobaczycie jutrzejsze zdjęcia z Durmitoru to pewnie też zapragniecie tam pojechać.
Dzień piaty: Żabljak, Mojkovac, Budva, Risan ? 316 km
O 7 rano obudziło nas przepiękne słońce. Po śniadaniu ruszamy. Dzisiejsza trasa prawie w całości miała przebiegać przez górską część MNE. Droga do Żabljaka to była kolejna uczta dla oczu i duszy. Skały, łąki, stada zwierząt na łąkach, spowite chmurami górskie szczyty i wąskie wijące się miejscami przez las dróżki. Najbardziej malownicze odcinki drogi wiodły przez skalne tunele i kaniony wyżłobione przez rzeki Pivę i Tarę. Góry Durmitoru (zdaniem Czarnogórców) nie wyróżniają się pod względem wysokości czy zajmowanej powierzchni, ale Ci którzy je widzieli twierdzą, że nie mają sobie równych w całej Europie. Oczywiście zgadzam się z tymi ostatnimi. Na każdym kroku podziwialiśmy głębokie kaniony, wąwozy i potoki niespodziewanie znikające pod ziemią.
Na zboczu Durmitoru gdzieniegdzie leżał śnieg obok którego kwitły krokusy. Żeby sprawdzić prawdziwość śniegu zszedłem nawet w dolinę i przyniosłem go trochę Doti. Z Żabljaka drogą R5 biegnącą przez kanion rzeki Tary pojechaliśmy do miejscowości Djurdevica Tara, aby zobaczyć kolejną atrakcję - legendarny most na rzece Tarze, łączący ściany najgłębszego europejskiego kanionu. Nie powiem, robi wrażenie. Potem wzdłuż Tary ruszyliśmy w kierunku Risan, miasteczka nad Boką Kotorską, gdzie mieliśmy zamieszkać przez najbliższe 5 dni. Po drodze mijaliśmy malutkie klasztory i kamienne monastyry. Im bliżej byliśmy morza tym upał stawał się dotkliwszy. Przez ostatnie dwie godziny jazdy nieźle dał nam się we znaki. Marzyliśmy wręcz o zimnym piwie. Zmęczeni podróżą stanęliśmy na obiad w Dobrocie ? restauracji Dobrotskie Dwory, dobrze nam znanej z pysznego jedzenia. Do celu mieliśmy zaledwie kilkanaście kilometrów.
W końcu jesteśmy. Risan. I dobrze znane nam zakątki. Tutaj nic się nie zmienia od wielu lat. Czarnogórę po raz pierwszy odwiedziliśmy kilka lat temu i od razu się w niej zakochaliśmy za jej dzikość i naturalność. Tutaj dobrze znani nam ludzie naturalnie wpisują się w krajobraz stanowiąc jego część ? Grzegorz, nasz przyjaciel z Krakowa, który ma w Risan dom i u którego wynajmujemy apartament; babcia ? przeurocza staruszka handlująca na miejscowym bazarku warzywami, owocami i rakiją, która wszystkich oszukuje z tak rozbrajającą szczerością, że aż chce się być oszukiwanym. U niej dwa pomidory i dwie cebule czy 1 jeden pomidor i cebula czy kilogram czereśni prawie zawsze kosztują tyle samo czyli jedno euro. Ma za to przepyszny domowy biały ser (który natychmiast kupiliśmy z zapasem na 5 dni) i prsciut (dojrzewającą czarnogórską szynkę). Tutejszy ryneczek słynie także ze straganu z oliwkami w każdym możliwym kolorze, rozmiarze i smaku. Nic tylko jeść garściami. I jeszcze jedno ? litrowa butelka wina kosztuje 2 euro, a litrowa butelka piwa 1 euro. Czegóż więcej potrzeba do szczęścia w czasie odpoczynku.
Dzień szósty: Risan ? 0 km
Słońce już wysoko na niebie, a my jeszcze w łóżku. Po raz pierwszy od kilku dni nie musimy zrywać się wcześnie rano, pakować, robić śniadanie i ?połykać kilometry?. Plan na dzisiaj ? nicnierobienie ?. Postanowiliśmy dać odpocząć naszym kościom i motocyklowi, który zaczął pokazywać humory. Po porannej toalecie podzieliliśmy się z Doti obowiązkami zaopatrzeniowymi, ja poszedłem do miejscowej ?Pekary? po chleb i mega pyszne rogale, Doti poszła spróbować swoich zdolności negocjacyjnych w starciu z wymienioną wcześniej babcią. Wynik był zadowalający, my mieliśmy pyszne pomidory z cudownym zapachem rozchodzącym się po całej kuchni, babcia była bogatsza o 2 euro.
Upał stawał się coraz większy, pora ogrzać stare kości na plaży. Jak większość plaż nad Adriatykiem, również plaże w Risan w porównaniu z naszymi bałtyckimi wyglądają jak nie przymierzając popierdółki. Wąskie, kamieniste i niestety dość często brudne. Na domiar złego kiedy zajęliśmy sobie miejscówkę i posmarowaliśmy ?filtrami? przyszła gromada dzieciaków robiąc niesamowity raban. Nie byliśmy tym zachwyceni, ale cóż było robić, na innych plażach pewnie było podobnie, a tutaj mieliśmy przynajmniej cień palm i czystą wodę. Woda była cudowna, a zasolenie pozwala na pływanie z użyciem minimalnej ilości energii. Po wypłynięciu kilkudziesięciu metrów w głąb Boki Kotorskiej cudownie jest odwrócić się w kierunku lądu i oglądać niesamowite góry na których słońce rysuje swoje pejzaże. Rozmarzyłem się, sorry.
Niestety oboje z Doti nie możemy zbyt długo przebywać na słońcu w związku z czym po ok.4 godz. wróciliśmy do domku. Ponieważ było zbyt gorąco na zewnątrz postanowiliśmy do wieczora zrobić porządek z naszymi notatkami, zdjęciami i filmikami na kamerce.
Wieczorem, kiedy upał zelżał poszedłem do ?osiołka? zobaczyć co mu dolega. Od pewnego czasu na każdym postoju zostawiał plamkę oleju i nie mogłem zlokalizować miejsca wycieku. Teraz, kiedy silnik był zimny miałem na to większe szanse. Udało się bez większych problemów. Olej wyciekał spod pokrywy zaworów lewego cylindra. Dokręciłem pokrywę, uzupełniłem olej i postanowiłem obserwować co będzie dalej.
Wieczorem poszliśmy do Grześka pogadać o planach na najbliższe dni i miejscowych plotkach, co u kogo słychać. Wieczór przy czarnogórskim Vranacu minął, bardzo przyjemnie. Pora spać, tym bardziej, że jutro planujemy rekonesans Albanii.