Norwegia, dzień 12 - wracamy na południe
Miasteczko Lillehammer było ostatnim punktem naszej turystycznej trasy. Niestety wszystko co piękne szybko się kończy i przyszła pora na pomyśleć o powrocie. O ile wcześniejsze etapy podróży mieliśmy mniej więcej zaplanowane, a przynajmniej wiedzieliśmy gdzie chcielibyśmy jechać i co zobaczyć, to tematu drogi powrotnej unikaliśmy do samego końca. Teraz trzeba zdecydować jak wrócić do Polski. Właściwie, jadąc z Lillehammer, możemy brać pod uwagę wszystkie te trasy, które przedstawiałem pisząc jak dojechać do Norwegii. Jeszcze na początku podróży myśleliśmy, że będziemy mieć dość czasu żeby przejechać mostem z Malmo i zatrzymać się na małe zwiedzanie w Kopenhadze. Niestety na powrót mamy tylko trzy dni i wiemy, że na pewno Kopenhagi zwiedzić się nie uda. Nie ma więc też większego sensu nadkładanie drogi i powrót przez most do Danii. Moglibyśmy wrócić dokładnie tak jak przyjechaliśmy czyli promem z Langesund albo Larvik do Hirtshalls w Danii i powrót przez Niemcy. ale powtarzanie tej samej trasy nie bardzo nam się uśmiecha. Najlepszą opcją wydaje się być dołożenie do listy odwiedzonych krajów Szwecji i rejs promem bezpośrednio do Polski. Oczywiście nie ryzykowalibyśmy jazdy do Szwecji bez zarezerwowanych biletów na prom, żeby nie utknąć tam kolejnego dnia. Zamawiamy więc bilety online - nam najbardziej pasuje nocny rejs z Karlskrony do Gdyni. Nie jest to może najtańsza opcja ale ma swoje plusy:
- będziemy mieli okazję zobaczyć coś więcej niż tylko szwedzką autostradę,
- nocny rejs rozwiązuje problem szukania kolejnego noclegu
- w Gdyni wskoczymy na autostradę A1 i pozwolimy Prosiakowi pooddychać zamiast tłuc się i stresować na naszych krajówkach prowadzących na Śląsk ze Świnoujścia.
Zamawiając 14 sierpnia udało nam się znaleźć miejsce na prom wypływający wieczorem kolejnego dnia, co oznacza że zostały nam dwa dni na pokonanie ok. 800 kilometrów dzielących nas od szwedzkiej Karlskrony. Nawet nieźle to wyszło, bo w takim układzie mamy jeszcze sporo czasu na zwiedzanie.
Stwierdziliśmy, że skoro po drodze mamy Oslo więc grzechem byłoby nie zajrzeć chociaż na chwilę do stolicy, a potem ruszymy ku granicy ze Szwecją i zatrzymamy się jak już będziemy mieli dosyć. Ważne żeby urwać z 300 kilometrów z całej trasy, resztę do Karlskrony na spokojnie zrobić w kolejnym dniu. W efekcie udało nam się zrobić taką traskę:
https://goo.gl/maps/XfFDRrNr1s22
Mając w pamięci drogi jakimi dane było nam jeździć przez kilka ostatnich dni, to teraz właściwie nie ma o czym pisać. Jedziemy dość mocno zapchaną trasą E6 i tylko rozciągający się po naszej prawej stronie widok na największe norweskie jezioro (Mjosa) trochę poprawia nam humory. Niestety wracamy i trzeba zapomnieć o malowniczych dróżkach z widokami na fjordy.
Po jakimś czasie docieramy do Oslo. Dość duży problem sprawia nam trafienie do centrum, bo jadąc główną trasą wpadliśmy w jakiś tunel prowadzący pod miastem i właściwie można by minąć Oslo zupełnie go nie widząc. W końcu udaje nam się jakoś wydostać z podziemi i znaleźć miejsce do parkowania w okolicach centrum. Zostawiamy Prosiaka w cieniu, a sami ruszamy się poszwendać i pooglądać co ciekawsze miejsca. Oczywiście Monika nie byłaby sobą gdyby nie zafundowała mi rajdu po sklepach z pamiątkami, bo przecież nie można wrócić do kraju z pustymi rękoma.
Jak na złość teraz gdy biegamy po mieście w pełnym motocyklowym rynsztunku słońce musiało pokazać na co je stać. Aura ewidentnie się z nami drażni i mamy piękną pogodę dokładnie teraz kiedy musimy wracać do domu. Można oczywiście odpocząć chwilę w cieniu restauracyjnego parasola i ochłodzić się piwkiem, tyle że statystyczny Polak długo tak tam nie pociągnie. Ja dałem rady wypić tylko jedno - duże 0,6l i na więcej nie miałem ochoty. Do dzisiaj zastanawiam się dlaczego?
Czyżby fakt, że było to najdroższe piwo jakie dane było mi do tej pory pić tak mnie onieśmielił? 45 złotych za kufelek to nie jest przecież tak źle?
Po małym co nieco i kupieniu kilku suvenirów pakujemy się na motocykl i ruszamy dalej w kierunku granicy ze Szwecją. W przewodniku wypatrzyłem miasteczko
Fredrikstad w którym mają znajdować się ponoć jakieś ciekawe fortyfikacje. Zakładamy, że jak są atrakcje turystyczne to będzie i kemping, z resztą udało nam się znaleźć w nawigacji jakieś dwa miejsca kempingowe w okolicy. Na miejscu jak się okazało było nieco gorzej, bo nawigacja doprowadziła nas na jakieś pola gdzie nie było nawet śladu kempingu. Do kitu z tymi GPSami - trzeba było szukać metodami tradycyjnymi, czyli koniec języka za przewodnika. Koniec końców wylądowaliśmy na
kempingu przy jakimś klubie golfowym. Niechętnie rozkładamy namiot świadomi tego, że to nasza ostatnia noc pod skandynawskim niebem.
Norwegia - dzień 13-ty, a może raczej Szwecja - dzień 1-szy.
Dzisiaj wieczorem musimy wsiąść na prom więc nie możemy się za bardzo ociągać. Ponieważ jednak wczoraj nie udało nam się zobaczyć ani kawałka fortyfikacji, to zanim wskoczymy na trasę chcemy zrobić małą pętelkę przez miasteczko. Okazało się, że nasz kemping położony jest może z 500 metrów od jednego z fortów. Na większe zwiedzanie nie ma czasu ale możemy pstryknąć kilka fotek i pospacerować po uliczkach fortu. W sklepie z pamiątkami (a jakże
) mamy okazję porozmawiać z sympatyczną właścicielką, która jak się okazało dopiero co wróciła z Polski. Była na jakimś koncercie i bardzo jej się nasz kraj podobał. Monika nie mogła oczywiście opuścić Fredrikstad bez pamiątki - miejsca na moto mało, ale mały breloczek z łosiem musi się zmieścić.
Zwiedzanie miało być szybkie, a jak się okazało zeszło nam do wpół do jedenastej. Znaczy tradycyjnie jak zawsze, dzikim świtem ruszamy w drogę.
Tym razem naprawdę nie ma co zwlekać, bo mamy przed sobą ok. 550 kilometrów, a prom odpływa o 20:30 i raczej nie będzie czekał na spóźnialskich. Mapka na zbiornik i jedziemy.
Tym razem większą część
trasy robimy szwedzką autostradą E6, więc kilometry szybko uciekają i wygląda na to, że będziemy na czas, a nawet trochę wcześniej. Oczywiście jadąc autostradą można zapomnieć o jakichś spektakularnych widokach.
Nudną autostradową jazdę kończymy jakieś 100 kilometrów za Geteborgiem, bo musimy odbić na wschód w kierunku Karlskrony. Nawigacja kieruje nas na drogę krajową nr 15, która okazuje się być fantastyczną trasą dla motocykla. Droga prowadzi przez lasy i małe mieścinki rozrzucone co kilkanaście kilometrów. Jest wyjątkowo pusto, a asfalt jak wszędzie tutaj równy jak stół. Już nie pamiętam w którym dokładnie miejscu ale część tej trasy oznaczona była znakami drogi krajobrazowej. Po nudnym odcinku autostradowym można nacieszyć oczy zielenią krajobrazu, a przy okazji podziwiać cuda motoryzacji poruszające się w dużej ilości po szwedzkich drogach.
Drogą nr 15 nawijamy na koła ok. 100 kilometrów, a na koniec znów wracamy na drogę szybkiego ruchu (E22). Ta prowadzi nas do samej Karlskrony i o dziwo na przystań promową docieramy sporo przed czasem. Mamy dwie godziny czasu do wskazanej pory odprawy. Można zafundować sobie małą kawkę w Karlskronie, z tym że trzeba kawałek podjechać do miasta.
Po wycieczce wracamy na terminal promowy. Jesteśmy półtora godziny przed "odjazdem" a już się zebrała spora kolejka. Pyrkamy na jedyneczce podjeżdżając do bramek, a ja coraz niespokojniej obserwuje wskaźnik paliwa. Już dość długo ciągnę na rezerwie i właściwie powinienem zatankować ale mam nadzieję, że jeszcze uda się wjechać na prom. W Polsce najwyżej mnie wytoczą.
Póki co przebiliśmy się przez bramki i ustawiliśmy w grupce motocyklistów i rowerzystów oczekujących na załadunek. Niestety rozładunek promu wyjątkowo się opóźniał i musieliśmy czekać jeszcze prawie dwie godziny. Nam i innym motocyklistom było przynajmniej ciepło - gorzej mieli rowerzyści w koszulkach z krótkim rękawem i spodenkach, bo po ciepłym dniu przyszedł wyjątkowo chłodny wieczór. Do tego niebo zasnuło się ciężkimi chmurami i z niepokojem zastanawialiśmy się czy zapakujemy się na prom zanim lunie. W czasie oczekiwania mogliśmy sobie pooglądać wyładunek promu - w życiu bym nie powiedział, że zmieści się w nim tyle tirów i osobówek. Inną ciekawą rzeczą jaką zauważyliśmy było to, że każdy jeden samochód wracający promem z Gdyni wyjątkowo nisko siedział na tylnym zawieszeniu. O ile mogło się to wydawać normalne w samochodach zapakowanych całymi rodzinami, to luksusowe bryki z jednym kierowcą ocierające tylnymi oponami o nadkola były podejrzane. Czyżby klienci przemycali materiały budowlane? A może raczej opakowania szklane do przechowywania wysokoprocentowych trunków? Biorąc pod uwagę ceny napojów procentowych w Skandynawii to drugie wydaje mi się zdecydowanie bardziej prawdopodobne.
Po dość długim oczekiwaniu, jak już wjechały wszystkie osobówki i tiry obsługa zaczęła wpuszczać dwukołowce. W porównaniu do promów którymi pływaliśmy do tej pory ta Stena Vision to naprawdę kolos. Na prom wjeżdżamy po rampie, prawie jak na drugie piętro. Potem standard, wiązanie Prosiaka pasami, całus na noc i idziemy szukać naszej kwatery. Na nocny rejs trzeba obowiązkowo wykupić kabinę - ja, człowiek nieobeznany i skąpy z natury zafundowałem nam kabinę ekonomiczną.
Po załadunku prawie pół godziny biegaliśmy tam i z powrotem próbując odnaleźć naszą "kajutę" - w końcu okazało się że wylądowaliśmy gdzieś pod pokładem samochodowym. Monika stwierdziła, że mamy miejscówkę jak Jack Dawson na Titanicu i bez dwóch zdań podzielimy jego los. Jeszcze długo po powrocie wypominała mi, że nie dostała kabiny Rose.
Standardowo na początku zrobiliśmy obchód promu, odwiedziliśmy stołówkę żeby podreperować co nieco nasze morale i okupiliśmy się w skandynawskie słodkości ze sklepiku wolnocłowego. Generalnie w sklepiku nie było jakichś wyjątkowych okazji, bo ceny najważniejszych produktów czyli kosmetyków jak i alkoholi były bardzo zbliżone do tych z naszych sklepów. Chociaż z drugiej strony patrząc na to co pakowali masowo w kosze nasi rodacy, w kraju podczas naszej nieobecności nastał chyba kryzys alkoholowy. Niestety jak się później okazało, alkohol kupowany nie był wcale na zapas ale do utylizacji natychmiastowej niemalże pod drzwiami sklepiku. Po chwili większość wolnych foteli rozstawionych po całym promie okupowały grupki spragnionych procentów rozlewających dopiero co nabyte trunki do zabranych z kabin plastikowych kubeczków do mycia zębów. Wiem, że alkohol w Skandynawii jest wyjątkowo drogi i większość rodaków musiała go odstawić na tydzień albo dwa ale żeby nie wytrzymać jeszcze tych kilku godzin podróży?
Jak dla mnie wyglądało to dość żenująco, zwłaszcza że po dwóch godzinach od zamknięcia sklepiku dobrze wstawione, hałasujące ekipy rozbijały się po całym promie. Smutne, ale jeżdżąc trochę po świecie nie rzuciło nam się w oczy żeby jakaś inna nacja tak się obnosiła ze swoją miłością do procentów.
Nam widocznie nie udzieliła się ta wszechobecna radość z powrotu do kraju więc grzecznie i na trzeźwo wróciliśmy do naszej kabiny ostatniej kategorii.
Ja po dość męczącym dniu w sumie nawet bez znieczulenia momentalnie zasnąłem. Nawet szum silników promu nie przeszkadzał mi za bardzo i wstałem wyspany. Monika jednak stwierdziła, że nie mogła zasnąć i całą noc nadsłuchiwała czy czasem nie uderzyliśmy w jakąś górę lodową.
Nie wiem dlaczego ale podobno w "klasie" ekonomicznej już więcej ze mną nie popłynie - żąda kabiny z oknem na świat i małżeńskim łożem.
Według instrukcji na godzinę przed przypłynięciem powinniśmy być gotowi do opuszczenia kabin więc zbieramy się szybko i udajemy się na śniadanko w promowej jadłodajni. Potem ostatni obchód promu, kilka pamiątkowych fotek i kończymy naszą przygodę z morzem.
Spacerując rano po promie "podziwialiśmy" widok walających się na stolikach i po kątach pustych butelek i kubeczków do mycia zębów. Widać było, że impreza trwała do późnych godzin i ekipa sprzątająca nie zdążyła zrobić jeszcze porządku. Zastanawialiśmy się jak to towarzystwo wsiądzie rano do samochodów i ruszy przez Polskę do domów. Można wierzyć, że kierowcy byli rozsądni i nie pili.
Ja raczej, jako człowiek małej wiary myślę, że większość kalkulowała że od 24:00 (albo i później) do 7:00 zdążą spalić wchłonięte procenty. Tak się zastanawialiśmy co by było gdyby przy zjeździe z promu ustawił się patrol policji z balonikami. Nie wiem czy wykrakaliśmy, czy policjanci tak dobrze znają nawyki Polaków wracających z wakacji ale jak na życzenie zaraz za bramą terminalu ustawiła się niebieska ekipa z żółtymi świeczkami. Każdy zjeżdżający z promu musiał wymyślić życzenie i zdmuchnąć świeczkę.
Niestety wielu kierowcom życzenie się nie spełniło.
My wyjeżdżaliśmy w pierwszej dziesiątce-piętnastce kierowców, a policjanci mieli już trzech klientów na boku. Podejrzewam, że dalej żniwa musiały być równie udane.
Można powiedzieć, że za bramą terminalu skończyła się nasza podróż. Do domu mieliśmy jeszcze co prawda ok. 600 kilometrów ale większość dobrze nam znaną autostradą A1 i żadnych atrakcji po drodze się nie spodziewaliśmy. Chociaż w sumie jedną "atrakcję" sobie wykrakałem, bo od samej Karlskrony zastanawiałem się gdzie mi braknie paliwa. Najlepsze, że zaraz przy wyjeździe z terminali była stacja, ale mnie oczywiście nie chciało się nadłożyć 200 metrów na objechanie ronda. Według mnie i ostatnich wskazań komputera powinienem jeszcze zrobić z 10-20 kilometrów do opróżnienia zbiornika. Wiedziałem, że na pewno będziemy mieli stację na obwodnicy Trójmiasta i naiwnie liczyłem, że Prosiak dociągnie. Niestety jak to mówią nadzieja matką głupich i po kilku kilometrach Hondzina zaczęła się krztusić i odmówiła dalszej jazdy. Jak się okazało zdecydowanie przeceniłem ilość paliwa potrzebną Prosiakowi na krótką przejażdżkę po Karlskronie i pyrkanie w kolejce na terminalu. Jak się nie ma w głowie to się ma w nogach - trzeba pchać albo lecieć po paliwo. Według mojej nawigacji mieliśmy około półtora kilometra do centrum handlowego, a tam musiała być stacja. Trudno, zawaliłem to zrobię sobie wycieczkę. Monika, wystarczająco rozdrażniona samym faktem kończących się wakacji (taka tradycja), postanowiła strzelić jeszcze większego focha i powiedziała, że nie ma zamiaru zostać sama z Prosiakiem przy drodze szybkiego ruchu. I skoro płacę asistance to mam zadzwonić żeby przywieźli nam benzynę. W sumie racja, może warto przetestować czy to za co płacimy rzeczywiście działa. Wyciągam kartę assistance z portfela, na niej jest telefon więc dzwonię. Jak na złość zatrzymaliśmy się w takim miejscu że prawie nie ma zasięgu i z konsultantem słyszymy co drugie swoje słowo. Do tego samochody tak hałasują, że muszę wejść w jakieś krzaki przy drodze żeby było chociaż trochę ciszej. Pan konsultant proponuje żebym wsiadł do pojazdu - będzie ciszej.
Oczywiście odmówiłem.
W końcu po szczegółowym odpytaniu mnie z danych osobistych i historii ubezpieczenia (nie wiedzieć po co) udało mi się przedstawić problem i usłyszałem że mam czekać jakieś 15 minut na telefon z pomocy drogowej. OK, siadamy na poboczu i ćwiczymy cierpliwość oglądając sobie przemykające motocykle. Niestety stoimy w jakiejś dziurze pomiędzy górkami i być może kierowcy po zobaczeniu nas mają za mało czasu żeby wcisnąć hamulce, zatrzymać się i zapytać czy mamy jakiś problem. Z drugiej strony nie wyglądamy przecież na takich co mają problem - po prostu turyści zatrzymali się żeby chwilę odpocząć i posiedzieć na trawce przy trasie szybkiego ruchu.
W każdym razie po jakichś 10-15 minutach zadzwonił pan z pomocy drogowej, wypytał gdzie stoimy i co potrzebujemy. Do 20 minut miał być na miejscu. Mniej więcej po tym czasie rzeczywiście dojechał i przywiózł nam 5 litrów paliwa. Zatankowaliśmy, udało się odpalić, a moto nie zdradzało objawów żeby mu zaszkodziło coś innego niż brak paliwa. Cała ta przygoda kosztowała nas może z 45 minut i muszę powiedzieć że karta PZMOTu się sprawdziła. Oczywiście gdybym ostrożniej podchodził do prognoz komputera pokładowego i wcześniej zatankował to wcale nie byłoby problemu. Trudno przynajmniej teraz wiem, że do Hondy rzeczywiście wchodzi 29 litrów paliwa. Co najlepsze - gdybym nie posłuchał żonci i poszedł na stację to pewnie po góra pół godziny byłbym znowu w trasie, bo jak się okazało stacja była nie półtora ale pół kilometra od nas. Pech chciał, że za górką i nie było jej widać.
Początek podróży mieliśmy więc ciekawy, potem obyło się już raczej bez większych przygód. Nie liczę gościa który cofając na bramkach autostrady chciał nas rozjechać i ulewy która złapała nas w okolicach Piotrkowa Trybunalskiego.
Można powiedzieć, że był to pierwszy prawdziwy deszcz podczas tej podróży, który jak zaczął się pod Piotrkowem to towarzyszył nam przez 150 kilometrów prawie do samego domu. Do tego na wieczór zrobiło się zimno, a Monika tradycyjnie już broniąc się przed włożeniem czegoś cieplejszego, tak zmarzła że w Częstochowie nie umiała zejść z motocykla. Hehe, a mówili że to Norwegia jest nieprzyjazna motocyklistom.
Koniec, końców przeklinając polski klimat jakoś dotarliśmy do domu. W trasie spędziliśmy 17 dni nawijając w tym czasie na koła niecałe 5,5 tysiąca kilometrów. Wychodzi jakieś 300 kilometrów na dzień więc można powiedzieć, że trochę pojeździliśmy.
Monika napstrykała w międzyczasie około 3 tysięcy zdjęć, które co nieco przebrałem i wrzuciłem do galerii, które dostępne są pod linkami:
-
część 1,
-
część 2.
Mimo najszczerszych chęci nie udało mi się wyrzucić za dużo i ciągle zostało ok. 1000 zdjęć. Jeżeli macie cierpliwość, to zapraszam do oglądania chociaż zdecydowanie polecam jazdę i obejrzenie tych widoczków na własne oczy bo zdjęcia nigdy nie oddadzą tego klimatu. W sumie nawet filmy wideo, których zebrało mi się z 8 godzin, jakoś tak blado wypadają - może kiedyś jak dożyję emerytury, znajdę czas żeby je przejrzeć i skleić coś zjadliwego do obejrzenia. Jak mi się, to uda to na pewno wrzucę je tutaj.
Póki co, to już koniec tej relacji - mam nadzieję że się podobało. Przy okazji raz jeszcze serdecznie dziękuję w imieniu swoim i operatorki aparatu za słowa uznania i komentarze. Cała przyjemność po naszej stronie.