Odkopię trupa, a co tam.

W tym roku póki co nie kluje się żaden urlopowy plan, to sobie przynajmniej powspominam.
Dzień 7 - dookoła
Cap Corse
Objazd Korsyki zaczynamy od najbardziej wysuniętego na północ fragmentu czyli półwyspu Cap Corse. Można powiedzieć, że będzie to nasz pierwszy poważniejszy kontakt z korsykańskimi drogami. Przyglądając się mapie można spodziewać się, że będzie kręto i wąsko, więc zapowiada się fajna jazda.
https://goo.gl/maps/KgbKYZTq7h72
Z Saint-Florent ruszyliśmy na północ zakładając, że półwysep okrążymy zgodnie ze wskazówkami zegara. Jeżeli chodzi o trasę to wielkiego wyboru nie ma, bo jest właściwie tylko jedna droga - trasa D80, która okrąża cały półwysep. Jeżeli chodzi o widoki, to mieliśmy wrażenie, że już gdzieś takie widzieliśmy - trochę przypominało nam to fragmenty chorwackiej jadrańskiej magistrali, z tym że droga jest trochę węższa i cały czas z jednej strony mamy ścianę ze skał, a z drugiej malowniczą przepaść.
Trasa D80 prowadzi przez szereg malowniczych mieścinek, w których poza widokami można znaleźć ciekawe atrakcje turystyczne. Jedną z nich są genueńskie wieże wybudowane w okolicach XVI wieku w celu ochrony przed piratami. Jedną z najbardziej popularnych wśród turystów jest wieża w miejscowości Nonza (Torra di Nonza). Oczywiście, ponieważ nie samą jazdą człowiek żyje, nie wypadało się nie zatrzymać i nie zrobić sobie krótkiego spacerku na wieżę w jakże przyjemnym upale.
Inną atrakcją miasteczka jest tak zwana "czarna plaża" - zawdzięczająca podobno swój kolor łupkowi azbestu z nieczynnej już kopalni. Na plażę podobno warto zejść ale my po wizycie na wieży postanowiliśmy jednak to sobie tym razem podarować. Kilka pamiątkowych fotek musi wystarczyć.
Po krótkiej przerwie jedziemy dalej. Pisać właściwie nie ma o czym - cała trasa D80 nie jest zbyt długa więc widoczki są cały czas bardzo podobne. Chociaż kierowca musi od czasu do czasu spojrzeć jeszcze na drogę, bo zakrętów jest tu chyba więcej niż w Alpach.
Pomiędzy kolejnymi winklami i widokiem na morze można wypatrzeć jakąś mieścinkę albo kolejną genuińską wieżę.
Póżniej znowu ta sama motocyklowa nuda.
Szczęśliwie nie spełniły się moje wcześniejsze obawy odnośnie tego, że jadąc na Korsykę w środku sezonu wakacyjnego utkniemy w jednym wielkim korku. Póki co okazało się jednak, że większość turystów woli spędzać czas na plaży, a tylko najwięksi wariaci pakują się w motocyklowe ciuchy i ruszają połykać w samo południe kolejne kilometry rozpalonego korsykańskiego asfaltu. Oczywiście czasem zdarzało nam się trafić na jakąś samochodową karawanę albo turystę marudę jadącego środkiem i trzeba było wykazać się pewną cierpliwością zanim udało się takiego klienta wyprzedzić i zostawić z tyłu.
Jeżeli chodzi o jakość dróg, to trzeba przyznać że są one w całkiem dobrym stanie i jak dobrze pamiętam żadna większa dziura nas nie zaskoczyła. Większym problemem są kamienie osypujące się czasem ze stromych ścian na asfalt i turyści, którzy zwłaszcza w jakichś bardziej widokowych miejscach kręcą się jak owce po asfalcie w poszukiwaniu lepszych ujęć foto. Z tego powodu tempo jazdy jest raczej spacerowe - oczywiście na motocyklu można poprawić trochę kalkulowaną przez googla na poziomie 40km/h średnia prędkość trasy, ale o trzycyfrowych wartościach raczej nie ma co marzyć.

W miastach na Korsyce, jak w większości europejskich krajów, prędkość jest ograniczona do 50 km/h i pomimo zapewnień miejscowych, że policji nie ma albo jest bardzo wyrozumiała dla motocyklistów wolałem tego nie sprawdzać.

Poza tym, jak mieliśmy już wcześniej okazję zauważyć, na Korsyce też panuje francuska moda na uprzykrzanie życia kierowcom pojawiającymi się dosłownie co kilka metrów solidnymi progami zwalniającymi.
Przeglądając przewodniki opisujące Korsykę trudno nie trafić na informacje o geniuńskich wieżach, tak jak ta w Nonzie o której już wspominałem. Planując objazd Cap Corse wpadła mi w oko jeszcze jedna wieża, zwana Wieżą Seneki, bo podobno filozof miał tu jakiś czas przebywać. Żeby dostać się do wieży trzeba wyspinać się na przełęcz Col de Santa Lucia więc wycieczka powinna usatysfakcjonować takich jak my motocyklowych turystów górskich.

Ponieważ według naszej mapki, nie do końca było wiadomo jak wyglądał ostatni kilometr drogi wzdłuż szlaku, to postanowiliśmy zostawić Prosiaka na rozjeździe, przy starym kościele.
Jak się później okazało spokojnie można było jeszcze podjechać jakiś kilometr, bo droga chociaż kręta była wyasfaltowana, a na górze był parking. W tym momencie oczywiście miałem ogromnego minusa u żony, która już w trakcie pierwszego asfaltowego odcinka wymyślała mi od wariatów, którym zachciewa się spacerów w przeszło 30-to stopniowym upale. Zwłaszcza, że na szczyt jeszcze trochę drogi w górę zostało.
Na szczęście dla mnie okazało się, że warto było trochę się spocić, i po 30 minutach dość męczącej wspinaczki zostaliśmy nagrodzeni piękną panoramą gór, korsykańskiego wybrzeża i morza. I jak tu nie kochać gór? Wystarczy jedno spojrzenie ze szczytu i od razu przechodzi całe zmęczenie.
Oczywiście nie można siedzieć w chmurach wiecznie i kiedyś trzeba w końcu zejść na ziemię. My również, po ok. 2,5 godzinnej przerwie musieliśmy wsiąść na motocykl i ruszyć dalej, bo w sumie jeszcze chyba nie byliśmy w połowie wycieczki.
Po kolejnych kilkunastu kilometrach drogi, zatrzymujemy się z ciekawości na Col de la Serra. Już z daleka widać, że jest tu jakiś ciekawy punkt widokowy, a spora liczba spacerujących turystów utwierdza nas w przekonaniu, że warto się na chwilę zatrzymać. Moulin Mattei, bo tak oznaczone na mapie jest to chyba najbardziej wysunięty na północ punkt naszego rajdu po Korsyce. Na wzgórzu stoi okrągła budowla (kiedyś podobno młyn -według informacji z Internetu), pod którą warto podejść, bo spacer z parkingu jest dość krótki, a widoki ponownie wynagradzają wysiłek.
Po kolejnym spacerze tego dość intensywnego dnia stwierdziliśmy zgodnie, że najwyższa pora na małe co nieco. Pierwsza okazja nadarzyła się w miejscowości Maccinagio, leżąca na "szczycie" Cap Corse tyle, że na wschodnim wybrzeżu. Niestety stołowanie się w knajpkach "trochę" na Korsyce kosztuje. Za dwa dania "Menu", dwa napoje i dwie kawki zapłaciliśmy w sumie 41 Euro.
"Ciekawe czy sobie chociaż pojem, tym co przyniosą?" pomyślał Prosiaczek popijając lemoniadę za 2,5 EUR.
"Wyglada dobrze, wielkie garnki pełne miodu." - ucieszył się Prosiaczek, przełykając ślinę...
"ROBALE?! - prędzej skonam z głodu niż się tego tknę!" - stwierdził rozżalony Prosiaczek. "I bardzo dobrze. Będzie więcej dla nas" - pomyśleliśmy, by my akurat bardzo lubimy muszle i inne morskie paskudztwa. Inna sprawa, że te kilka muszelek z pieczywem mogłoby kosztować trochę mniej niż 16 EUR za porcję.
"I jedli długo i szczęśliwie" - chciałoby się powiedzieć, ale oczywiście wszystko co piękne szybko się kończy i po tym krótkim bajkowym przerywniku trzeba jednak ruszać dalej.
Jadąc wschodnim wybrzeżem Cap Corse wydawało nam się, że widoki trochę się zmieniły - w odróżnieniu od zachodniej strony wybrzeże wydawało się nieco łagodniejsze i było trochę więcej zieleni i drzew. Przynajmniej do pewnego momentu.
W pewnym momencie wjechaliśmy w obszar pogorzeliska i od razu przypomniały nam się wiadomości o pożarach we Francji, które końcem lipca podawały polskie stacje informacyjne. Na Korsyce miało spłonąć około 1400 hektarów lasu, a setki ludzi było ewakuowanych. Wtedy w Polsce zastanawialiśmy się czy bezpiecznie jest się tu wybierać, a teraz własnie jechaliśmy tym odcinkiem północno-wschodniego wybrzeża Korsyki, gdzie ogień zbliżał się nawet do zabudowań. Widok był zdecydowanie przygnębiający - pomimo, że byliśmy tu niemal miesiąc później ciągle czuć było zapach spalenizny i popiołu w powietrzu.
Patrząc na mapę, na kilkanaście kilometrów przed Bastią, trasa D80, nie zapowiadała jakiś większych atrakcji bo prowadziła głównie przez kurorty. Zdecydowałem się więc, na ominięcie Bastii trasą D231, która na mojej mapce była oznaczona jako odcinek szczególnie atrakcyjny widokowo. Jako tradycjonalista zawierzyłem mapce i ignorując komunikaty GPSa zafundowałem pasażerom kilka dodatkowych kilometrów wrażeń. W ten sposób mieliśmy okazję obejrzeć Bastię z góry i zaliczyć ciekawą traskę przez góry i mijscowść San-Martino-di-Lota.
Żeby wrócić do Saint-Florent musimy w pewnym momencie wbić się na trasę D81 zaliczając "powtórkę z rozrywki" bo to ta sama droga, którą jechaliśmy po przypłynięciu na Korsykę. Teraz mamy jednak trochę więcej czasu więc można się trochę spokojniej delektować widokami, a nawet stanąć od czasu do czasu na małą sesję foto.
ciąg dalszy (kiedyś) nastąpi ....